Publiczność Warszawskiego Festiwalu Filmowego ma swój określony gust. Preferuje filmy przekorne, freakowe, ale zawsze ciepłe, krzepiące i przede wszystkim (bywa, że wręcz histerycznie) śmieszne. Nie inaczej jest i tym razem.
Nieściszalni to kino, które ogląda się z autentyczną przyjemnością. Film ma swój specyficzny nastrój, ogromny wdzięk i przede wszystkim: gigantyczny ładunek komizmu. I na tym właściwie należałoby skończyć tę recenzję. Bo oczywiście można się czepiać. Czuć, że punktem wyjścia był tu pomysł na poszczególne sceny (głównie przezabawne zamachy muzyczne). Fabułę skonstruowano po to, by je wyeksponować. Ale skonstruowano ją sprawnie. Akcja gna na złamanie karku, żart goni żart, kompletnie przegięte sytuacje aktorzy wygrywają w tonie „bardzo serio” (co jest autentycznym strzałem w dziesiątkę). Ponadto wątek walczącego ze swymi traumami Amadeusza, czy przede wszystkim dyskretnie nakreślona historia miłosna skutecznie bronią Nieściszalnych przed zarzutem epizodycznej (czy też skeczowej) narracji. Purystów chwilami może drażnić nadmierne zagęszczenie zdarzeń. Bo czuć, że powstawaniu filmu towarzyszyła autentyczna radość, że z głów Simonsson i Nilssona dosłownie wylewał się potok pomysłów. Niektóre z nich potraktowano skrótowo, pobieżnie, gdzieniegdzie zabrakło tu twórczej dyscypliny. Ale para reżyserów jest niczym grupa wymyślonych przez nich terrorystów. Lekceważą tradycyjne metody narracji, eksperymentują, błaznują, przekraczają granice. Co szczególnie ważne: efektem nie jest manieryczna nuda dla wtajemniczonych, a właściwie gwarantowana frajda dla wszystkich, którzy wybiorą się na seans Nieściszalnych. No bo ostatecznie kto nie lubi się śmiać? A śmiechu jest tu naprawdę mnóstwo.