Były czasy, kiedy powstawały filmy takie jak Pretty Woman, Uwierz w ducha, Dirty Dancing itd. Widza nastawionego na lekką historię o uczuciach, z obowiązkowym happy endem i równie obowiązkową dawką śmiechu oraz wzruszeń traktowano z szacunkiem. Oferowano produkt lekki, przystępny, ale zrealizowany na poziomie nie uwłaczającym odbiorcy. Było, ale się skończyło. Obecnie twórcom komedii romantycznych przyświeca jedna, skądinąd znana z polskiego życia publicznego, idea - "ciemny lud to kupi". Z głębokim przekonaniem o nienaruszalności tej zasady Hollywood raz po raz serwuje pod szyldem "komedia romantyczna" filmy, które właściwie filmami nie są, ba, nawet nie próbują nimi być. Sitcom na szerokim ekranie z udziałem rozreklamowanych beztalenci - tak przecież łatwiej, szybciej, taniej, a i tak "ciemny lud to kupi".
W Nawiedzonej narzeczonej nieudane jest dosłownie wszystko. Poczynając od niewiarygodnie żenującego scenariusza. Owszem, są tu rozliczne cytaty z wszelkiej maści filmów o duchach. Od pamiętnego Uwierz w ducha z Patrickiem Swayze poczynając (film chce być jego żeńską wersją), na Egzorcyście kończąc. Tyle, że nie jest to lekka, postmodernistyczna zabawa konwencją; przeciwnie - ma to jedynie maskować bezdyskusyjną impotencję twórczą autora scenariusza. Maskuje zresztą nieskutecznie. Zwroty akcji są idiotyczne, humor koszarowo-toaletowy (czyli pierdzenie, bekanie, niefortunne potknięcia kończące się tzw. "glebą" - cały ten repertuar), zakończenie przewidywalne jak mało które itd. Całość winna być opatrzona nalepką "dozwolone do lat dziesięciu". Wybaczcie mi mój idealizm, ale że wciągnie to i ubawi widza starszego - nie ma siły - nie uwierzę.
O pomstę do nieba woła poziom gry aktorów. Gwiazda Gotowych na wszystko Eva Longoria Parker, komicznie postarzona nadmiarem opalenizny (skóra spalona na czerń) jest jedynie parodią swojej serialowej postaci. W ogóle aktorstwo ktoś życzliwy winien Longorii wyperswadować. W serialu najwyraźniej jest po prostu sobą, próba zagrania czegokolwiek innego kończy się spektakularną klęską. I to nie po raz pierwszy (obok Nawiedzonej narzeczonej choćby w Dziewczynie moich koszmarów). A jednak szczyt kuriozum tkwi tutaj gdzie indziej. Zdaniem niżej podpisanego obserwujemy właśnie błyskawiczną karierą najgorszego aktora w historii Hollywood - Paula Rudda (Nigdy nie będę twoja, 40-letni prawiczek). Dotąd nie mogłem pojąć fenomenu popularności ewidentnie nieutalentowanego Adama Sandlera (obaj są gwiazdami tego samego gatunku, komedii romantycznej właśnie). Teraz pojąłem - Sandler nie jest taki zły, jak mi się wydawało. W zestawieniu z Ruddem jawi się jako podrzędny, ale jednak aktor. Co do Rudda idę o zakład, że właśnie rodzi się na naszych oczach etatowy zwycięzca wszystkich Złotych Malin. Efekty jego pracy są naprawdę przerażające. Rud w ogóle nie gra, on po prostu jest w kadrze. A charyzmy, której wymaga "samo bycie", nie ma za grosz. Ma za to klasyczną superkwadratową kalifornijską szczękę. I na tym jego zalety się kończą.
Wymieniać, co w tym filmie jest nieudane, można bez końca. Ale że nudnym i nieprzekonującym dla czytelnika jest recenzent programowo pastwiący się nad danym tytułem, narzuciłem sobie zadanie znalezienia w Nawiedzonej narzeczonej czegokolwiek godnego najmniejszej chociaż pochwały. I było to zadanie, które mnie przerosło. Po dwudziestu minutach niezwykle wytężonej pracy umysłowej poddałem się. Przykro mi, ale w Nawiedzonej narzeczonej nie udało się nic znaleźć.
Tak jak tydzień temu, recenzując Sierociniec, mogłem szczerze napisać, że nie pamiętam, kiedy ostatni raz tak bardzo bałem się w kinie, tak teraz, równie szczerze muszę powiedzieć - nie pamiętam już, kiedy ostatni raz aż tak bardzo się w kinie wynudziłem. Stanowczo odradzam.