Cieszy, że wysokobudżetowe, hollywoodzkie kino podejmuje tematy trudne i dalekie od mainstreamu. Gorzej, że twórcy nie pozwalają się widzowi należycie skupić. Głównie poprzez niespójną tonację. Bo raz po raz nie wiadomo, czy chodzi tu o ciężką, zahaczającą o założenia Dogmy psychodramę, czy może o toporne, proste amerykańskie kino familijne. Z początku to rozbicie nawet filmowi służy, podkreśla oderwanie głównej bohaterki, jej nieprzystające do sytuacji reakcje. Kidman w ogóle gra świetnie. Poczynając od nienaturalnej, udawanej obojętności, aż po (naprawdę przejmujące) momenty, w których jej skorupa pęka. Dużo gorzej wypadają towarzyszący jej aktorzy. Teller jest zwyczajnie nijaki, Eckhart sprawia wrażenie dublera przywiezionego tu prosto z planu Mody na sukces. Mitchell wyraźnie dba o ten aspekt, świadomie brnie w rejony bliskie taniemu sentymentalizmowi.
I tu tkwi problem. Bo Między światami to naprawdę wartościowe, ciekawe i wyróżniające się na tle hollywoodzkiej papki kino. Nie jestem psychologiem, ale w takim właśnie towarzystwie oglądałem film i zapewniono mnie, że sam proces, kolejne etapy wychodzenia z bolesnej traumy, wszystko to oddano realistycznie i ze znajomością tematu. Drażniło mnie tylko niezdecydowanie reżysera, który z jednej strony chciał powiedzieć coś ważnego, z drugiej cały czas drżał, czy po latach będą mu to puszczać w telewizji. No więc będą. Znajdą tu też coś dla siebie uwielbiające popłakiwać przed małym ekranem starsze panie. I dlatego nie sposób mówić o dużym kinie. Ale obejrzeć i tak warto.