Za 20 lat Mgła będzie kultową pozycją, przy której młodzież będzie się zwijać ze śmiechu. Póki co, trudno uwierzyć, że podobne "dzieła" trafiają na duży ekran. Film nie ma nic wspólnego z obrazem Carpentera (1980 rok), ani jego niedawnym remake'iem (2005), które w porównaniu z tym filmem prezentują całkiem niezły poziom. Tu mamy gratkę dla wielbicieli tandetnych horrorów z lat 80.
Przede wszystkim nie należy się sugerować nazwiskami twórców - Stephena Kinga i Franka Darabonta. Tu nie mam mowy o powtórce sukcesu Skazanych na Shawshank i Zielonej Mili. Nie ma mowy nawet o przyzwoitym filmie. O ile jeszcze pierwowzór literacki to jedno z lepszych opowiadań Kinga, to najwyraźniej bardzo straciło w procesie adaptacji, stając się stekiem bzdur z przaśnymi efektami wizualnymi, trzecioligową obsadą i dialogami pisanymi jakby z myślą o kabarecie.
Wielka szkoda, że nie mogę opowiedzieć ciągu dalszego. Mogę jednak przytoczyć reakcje widowni, które nie zawsze szły w parze z intencjami reżysera. Otóż w pierwszej połowie filmu salę kinową opuściło kilkanaście osób. Ci, którzy zostali, już do końca filmu śmiali się i klaskali w momentach, które miały w założeniu wystraszyć bądź wycisnąć łzy.
Kretynizm bohaterów i ich dadaistyczne dialogi (do historii kina przejdzie scena, w której główny bohater na głos kalkuluje, ile naboi będzie potrzebnych do zastrzelenia pięciu osób), gumowe zwierzaki, pajęczyny z waty cukrowej i niesamowita ścieżka muzyczna dały łącznie efekt tak zły, że aż frapujący (stąd gwiazdka). Gdyby dodać tu jakieś piosenki w glamowym stylu a la Rocky Horror Picture Show, mógłby być hit. A tak dyskretny urok Mgły docenić mogą tylko wytrawni poszukiwacze campowych perełek w popkulturze i osoby o specyficznym poczuciu humoru.