Gry komputerowe to jeden z fenomenów współczesności. Niegdyś wykpiwana rozrywka dla najmłodszych, obecnie przynoszący wielomilionowe zyski rynek. Czy to się komuś podoba, czy nie, gry na stałe zadomowiły się w kulturze masowej. Powstają przy udziale ogromnych budżetów, postacie dubbingują najbardziej znane gwiazdy (np. w GTA udzielali się m.in. Samuel L. Jackson i Ray Liotta). Najpoważniejsze tygodniki w działach kulturalnych mają podrozdziały recenzujące właśnie gry, poszczególne tytuły (Stalker, GTA) wzbudzają spory i dyskusje. A wiek przeciętnego gracza - jeżeli wierzyć badaniom - to obecnie 20-30 lat.
I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie typowa w gruncie rzeczy reakcja rynku. Mamy sukces, a więc - przepraszam za wyrażenie - musimy go wydoić do ostatka, wysączyć do ostatniej kropli. I tak gry przechodzą obecnie tę samą drogę, która jeszcze niedawno była udziałem komiksów. A więc udanym (czytaj: przynoszącym duże zyski) tytułom towarzyszyć muszą nie tylko standardowe gadżety (plakaty, t-shirty, soundtracki), ale także książki i filmy fabularne. O ile miało to sens w wypadku komiksów (fenomenalne Batmany Burtona, udane Sin City Rodrigueza), to w przypadku gier owocuje to serią spektakularnych porażek, co nie dziwi. Komiks wyposażony jest zwykle w atrybuty takie jak np. fabuła. W grach jest ona zwykle pretekstem - liczą się strzelaniny i pościgi (bo też i ekranizuje się głównie tzw. strzelanki i zręcznościówki).
Kontrowersyjny wydaje się także wybór odtwarzającego tytułową rolę Marka Wahlberga. Niegdysiejszy Marky Mark udowodnił już (choćby w Infiltracji i Boogie Nights), że potrafi grać, ale do roli Maxa najzwyczajniej nie pasuje. Wahlberg rzekomo pochodzi z rodziny patologicznej, jest dzieckiem ulicy, itd. Ale jakimś cudem ta patologiczna rodzina najpierw wypuściła w świat podporę (ciekawe, czy ktoś to pamięta) New Kids On The Block (Donnie Wahlberg), później dała początek karierze Marky Marka - gwiazdy komercyjnego rapu i reklamowej twarzy Calvina Kleina. I tu tkwi problem - Wahlberg pozostaje w większym stopniu epigonem Toma Cruise'a niż Humphreya Bogarta. Potrafi wiarygodnie zagrać np. targanego wątpliwościami adepta szkoły policyjnej (wspomniana Infiltracja). Ale w roli podstarzałego, zarośniętego, zaniedbanego detektywa o świadomości ukształtowanej bolesną traumą chwilami wypada komicznie. I nie jest to komizm zamierzony.
I tak znęcać się nad Maxem Payne'em można bez końca. Ale jeżeli uznamy istnienie oddzielnego gatunku, tzw. ekranizacji gier komputerowych, trzeba przyznać - John Moore stworzył prawdopodobnie najlepszy film w swojej klasie. A że pomimo tego jest to dzieło skierowane jedynie do fanów gry? Cóż, taki gatunek. Można na niego narzekać, ale w dzisiejszym świecie nikt tych narzekań słuchać nie będzie. A już na pewno nie hollywoodzcy producenci odpowiedzialni za, co najmniej kontrowersyjny, pomysł adaptowania gier.