Tym razem Rodriguezowi jeszcze się upiekło. Koniec końców Maczetę ogląda się z przyjemnością. W dużej mierze dzięki kapitalnemu, trwającemu dobre pół godziny, rzeczywiście szalonemu i pozostawiającemu miłe wrażenie finałowi. Ale kredyt zaufania i sympatię widzów dla tego typu kina autor Desperado wysączył tu do samego końca. I nie mam najmniejszych wątpliwości, że kolejny, oparty na wciąż tym samym schemacie film sukcesem już nie będzie.
„Maczeta”, Robert Rodriguez
Wielki hołd dla kina klasy B, dla tzw. slasher (i exploitation) movies. Zaserwowana w absurdalnym natężeniu przemoc zmienia się w autoparodię, podobnie etos latynoskiego twardziela. Sceny walk i strzelanin zrealizowano w baletowej konwencji, dialogi to otwarta kpina z kina klasy B. Do tego fontanny krwi, stosy obciętych kończyn, wyciągnięte z lamusa gwiazdy minionych epok (Seagal i Don Johnson). Wyśmienite aktorstwo i cała seria widowiskowych scen.
Rafał Błaszczak