Chociaż kpić z Listów do Julii można właściwie bez końca, jedno wypada im na wstępie przyznać: ze wszystkich komedii romantycznych, jakie trafiły na nasze ekrany w bieżącym sezonie, ta jest najbardziej... no właśnie, romantyczna.
Listy do Julii są boleśnie przewidywalne, całkowicie schematyczne i pozbawione krzty realizmu. Z jednej strony stawianie takich zarzutów komedii romantycznej to oczywisty truizm, z drugiej Gary Winick naprawdę przesadził. Rozwój wydarzeń (a także finał) można bezbłędnie odgadnąć już po kwadransie projekcji. I tak jest z całym tym obrazem. Bo oczywiście sama estetyka gatunku wiele usprawiedliwia. Ale są też pewne granice. Nikt nie poczuje się zaskoczony tym, że Listy do Julii są naiwne, patetyczne, ckliwe i przesłodzone. Tyle że cały ten obraz wręcz tonie w lukrze, a jego banalność autentycznie przytłacza. Dialogi jak z harlequina - owszem, ale żeby była w nich choć odrobina charyzmy, coś, co uda się nam zapamiętać. Niestety. Brakuje też wyrazistych postaci, a aktorzy wyraźnie męczą się, nie wiedząc, co i jak grać. Pozytywnym wyjątkiem jest Vanessa Redgrave (Powiększenie): jak zawsze pełna wdzięku, buduje postać w oparciu o niuanse, dyskretnie okazuje emocje. Ale na tym koniec. Amanda Seyfried (Mamma Mia!) bezskutecznie próbuje małpować Redgrave, Christopher Egan to jedynie tekturowo-komiksowa (i pozbawiona chłopięcego uroku) kopia Hugh Granta. Prawdziwe katusze przeżywa Gael Garcia Bernal (Dzienniki motocyklowe): jego Victor jest groteskowy, na poły histeryczny i z czasem coraz bardziej irytujący. Zwykle wyśmienity Bernal próbuje ratować tę postać, ale bez większego powodzenia.
Z drugiej strony w tej słodyczy jest metoda. Komedie romantyczne w ostatnich latach skręciły w dziwną stronę. Rozrósł się np. operujący głównie humorem fizjologiczno-toaletowym (z obowiązkowym puszczaniem gazów) nurt licealny. Producenci wyraźnie szukali sposobu, by zainteresować towarzyszących dziewczynom chłopaków. Twórcy Listów do Julii nie bawili się w takie wygibasy. Zaserwowali odrobinę staroświecką, delikatną i jednoznacznie optymistyczną historię. I wydaje się, że dobrze wyczuli potrzeby swojej grupy docelowej (a więc głownie, z natury bardziej romantycznych, pań). Widać to było już po reakcji opuszczających pokaz prasowy, a na co dzień z urzędu złośliwych i ironicznych dziennikarek. Wychodziły uśmiechnięte i przekonywały nas, że "może to trochę głupie, ale urocze", "że dobrze, że takie filmy powstają, kiedyś było ich znacznie więcej". Tą nostalgią można tłumaczyć też po części i umiarkowanie, ale jednak pozytywne reakcje amerykańskiej prasy. Nie promuję tu zresztą męskiego szowinizmu. Mnie również seans Listów do Julii pozostawił w wyśmienitym nastroju. Tak więc jeżeli macie ochotę na prostą, pozbawioną jakiejkolwiek wulgarności i podnoszącą na duchu historię miłosną, ten film może okazać się właściwym wyborem. Chyba że nie odczuwacie takiej potrzeby. W takim wypadku pod żadnym pozorem nie dajcie się skusić na seans Listów do Julii.