A więc mamy oficjalną uroczystość rodzinną, która pod wpływem imprezowego nastawienia bohaterów przeradza się w coraz to bardziej spektakularną katastrofę. Anglik David i Australijka Mia poznają się na wakacjach, zakochują się w sobie, postanawiają spędzić razem resztę życia, z miejsca ustalają datę ślubu itd. Jak nietrudno się domyśleć uroczystość przynosi wiele zaskoczeń: ojciec panny młodej okazuje się być nie tylko milionerem, ale też gwiazdą miejscowej sceny politycznej, wesele ma być więc swoistą pokazówką dla australijskich notabli. I tak pewnie by się stało, gdyby nie trzech najbliższych przyjaciół pana młodego. Ci ostatni przyjeżdżają wyposażeni w całą walizkę narkotyków, do tego wyraźnie przyświeca im chęć wyperswadowania swojemu druhowi nierozsądnej ich zdaniem decyzji. Efekty przewidzieć nietrudno, zobaczymy m.in. szalejącą pod wpływem nadmiaru kokainy matkę panny młodej (w tej roli znana z Grease Olivia Newton John), mowę weselną krążącą wokół tematyki seksu analnego, interwencję uzbrojonego po zęby dilera itd.
Początek jest obiecujący. Elliott przywołuje ducha komedii lat 80. Jest kolorowo, beztrosko, dynamicznie. Do tego dochodzi epatowanie nieustannym przegięciem. Można by się zastanawiać, czy po słynnym Kacu wciąż ma to jeszcze sens. O dziwo okazuje się, że tak. Film (z początku) cieszy anarchistycznym duchem, a kolejne zwariowane bezeceństwa (których oczywiście nie zdradzę) skutecznie pchają akcję do przodu. Niestety: koncepcja wypala się po mniej więcej 30 minutach. Dalej coraz mocniej rzuca się w oczy niechlujna realizacja, słabe aktorstwo, ewidentne dziury w logice scenariusza. Ale wszystko to pół biedy, gorzej, że film Elliotta jest zaskakująco mało zabawny. Królują dowcipy z brodą, poszczególne epizody, a nawet postaci otwarcie kopiują pomysły z innych tak ostatnio modnych komedii kumpelskich. Wtórność odbiera filmowi spontaniczność, tempo siada, całość jest coraz mocniej wysilona, raz po raz prymitywna, a programową „niegrzeczność” twórcy serwują mechanicznie i bez polotu.
Jednocześnie nie przeczę: są tu pojedyncze, dość zabawne sceny, a całe Kochanie, poznaj moich kumpli powinno zadowolić fanów wspomnianego kina kumpelskiego. Ale jedynie ich i to tych najbardziej zdeklarowanych. Pozostałych wypada ostrzec: do poziomu słynnego Kaca (pomimo wielu podobieństw) jest tu naprawdę bardzo daleko. A cały film to klasyczne, wakacyjne „od biedy można, ale z pewnością nie trzeba”.