Tym razem Jakimowski wkracza na z założenia mało filmowy grunt: porusza się w świecie ludzi niewidomych. Bohaterem swojej historii czyni Iana (Edward Hogg), kontrowersyjnego trenera, który uczy ociemniałych jak nie tylko poruszać się bez laski, ale też swobodnie spacerować po zatłoczonych ulicach, przemierzać całe dzielnice nieznanych miast… najprościej mówiąc: jak żyć bez zgody na jakiekolwiek ograniczenia. Metody Iana budzą sprzeciw. Przeciwnicy podkreślają, że wystawia podopiecznych na niebezpieczeństwo, kwestionują jego kalectwo (trener również jest niewidomy), oskarżają o efekciarską szarlatanerię (użycie elektronicznej nawigacji itd.). Wyrzucony z kolejnego szpitala bohater trafia do znanego z niekonwencjonalnych metod klasztoru w Lizbonie. Zaczyna trenować grupę (z początku również nieufnych) dzieciaków. Z czasem na jego zajęcia zaczyna uczęszczać także tajemnicza sąsiadka, piękna Niemka Eva (znana m.in. z Lektora i Upadku Anna Maria Lara).
Najpierw niepotrzebnie się denerwowałem, teraz czuje się odrobinę bezradny. Powiem to od razu: film jest znakomity. Piękny, wzruszający, niebanalnie optymistyczny. Rozegrany w wolnym, by nie rzec flegmatycznym tempie angażuje bez reszty. Chwilami ogląda się go niczym thriller. Bezradność tyczy się wciąż trudnego do zdefiniowania stylu Jakimowskiego. Mam pisać, że film jest pełen poezji, podskórnej magii, nieuchwytnej tajemnicy? Owszem, jest. Że odwołuje się wprost do naszej wrażliwości? Że pokazuje ten szczególny (i tak łatwy do przegapienia) moment, w którym możemy przekraczać granice prawdopodobieństwa, czynić to, co zwykle uchodzi za niemożliwe? Że Imagine uczy, jak widzieć słuchem, czuć węchem, dotykać oddechem? Toż to wszystko pretensjonalny bełkot, żałosna częstochowszczyzna, tania egzaltacja.
A jednak: Jakimowski wszystko to potrafi. Ponadto umie poruszać się w tzw. poetyckich rejonach bez grama wspomnianej pretensji czy egzaltacji. Jak on to robi, nie wiem. Więc może lepiej napiszę, że Imagine to obraz bardzo dojrzały. Daleki od (dla jasności: przecudownego!) efekciarstwa Sztuczek. Pełen wiary we własne możliwości, szlachetnie oszczędny, imponująco spójny. Reżyser bez trudu porusza się w obcych geograficznie realiach: jego kino (już po raz trzeci) kreuje własne uniwersum, tym samym mniej istotnym jest, gdzie się rozgrywa. Chociaż może nie do końca: widzimy m.in., że Jakimowski świetnie radzi sobie w pracy z anglojęzycznymi aktorami. Co jeszcze? Magia tego kina zostaje uruchomiona bez uciekania się do szybkiego montażu, psychodelicznych zdjęć itd. Przeciwnie: forma Imagine jest urzekająca, ale bardzo oszczędna. I to co najważniejsze: reżyser nie serwuje nam banalnej bajeczki ku pokrzepieniu serc, nie ucieka się do naiwnego optymizmu. Jego Ian z początku sprawia wrażenie Marvellowskiego superbohatera, ale nie trzeba długo czekać, by zobaczyć jego porażki czy chwile słabości. I nie tylko: Jakimowski wyposaża swojego bohatera w idealistyczny światopogląd, by później nie raz ów idealizm weryfikować, wystawiać na próbę (m.in. kapitalna scena zazdrości z Ewą). W efekcie uśmiech z jakim będziecie opuszczali kino, jako, że nieprzekłamany, pozostanie z wami na długo.
Że autor pisze na kolanach, że zalatuje to wszystko zapałem wiernego fana? Owszem, jestem fanem Jakimowskiego. Życzę mu milionowej widowni, masowej popularności, uważam go za dobro narodowe. Kto mi nie wierzy, niech obejrzy Sztuczki, czy właśnie Imagine: to najprostszy sposób, by dołączyć do grona jego fanów.