Dowiadujemy się o psach półdzikich, a jednak życzliwych ludziom ze wskazaniem na pijaków. Odprowadzają ich z knajpy do domu, pilnując, aby nie wydarzyła się żadna nieprzyjemna przygoda. Rolin wspomina o trudach pracy hycla, roztrząsa sposoby wyewoluowania psów z wilków, wspomina o próbach spsienia lisów, oraz odwiedziwszy Liban, dzieli się z czytelnikami sposobem na jak najlepsze przyrządzenie psiego mięsa. Potrzeba tylko kolby kukurydzy, a potem… no właśnie. Po taką wiedzę odsyłam do książki.
Pisanie o psach, zwłaszcza tych pognębionych, rodzi ogromną ilość kłopotów, mianowicie, pies wydaje się być stworzeniem czarno-białym, dwuwymiarowym, nie znoszącym szarości i przestrzeni. To znaczy, albo jest przyjacielem domu, stróżem i towarzyszem zabaw brzdąców, albo też, w sytuacjach kiedy takiego domu nie posiada, natychmiast traci swe cenne przymioty i zmienia się w potwora. Pies w stanie półdzikim to tylko utrapienie i zajęcie dla hycli. Może ugryźć i najpewniej jest wściekły, wyżera resztki i robi na trawnik.
Z uwagi na powyższe, podoba mi się stosunek Rolina do bezdomnych, a nawet dzikich czworonogów, co wcale nie oznacza, że cenię jego książkę. Jest ludzki, czyli uczciwy: psy go ciekawią ze względu na przymioty własne jak i sposób uczestniczenia w życiu ludzi, psa pogłaszcze, lecz nie ma oporów, by cisnąć kamieniem w przedstawiciela nacierającej, rozwścieczonej sfory. Życzy sobie także, aby rzut był celny. Ma ogrom współczucia dla ich nieszczęśliwego losu, lecz niezbyt chętnie próbuje go zmienić, rozumiejąc, że psia dola związana jest z człowieczą. Aby ją przeobrazić na lepsze, należałoby przemienić losy całego kraju, niekiedy kontynentu. To zaś jest ponad siły najzdolniejszego nawet pisarza, biada mu, jeśli spróbuje, bo tylko będzie gorzej.
Ale i sama książka przypomina starcie wygłodniałej watahy o kawałek kości, Rolin zmaga się własnym zamysłem, tym co zobaczył, z ludźmi których napotkał i z własnym światem wewnętrznym. Walka idzie tutaj o miejsce między okładkami, skończone przecież równie boleśnie, co ilość mięsa na obgryzanym trupie. W I ktoś rzucił za nim zdechłego psa przewijają się reportażowe błyskotki, pejzaże ze środka samego autora, niekiedy ponad umiar rozwleczone, słuszne z wszech miar złorzeczenia na dyskryminację palaczy, wreszcie same psy, ujęte w kontekście socjologicznym, historycznym, platońskim, czyli psy same w sobie. W ten sposób książka ulega rozpadowi przez ściśnięcie. O źle tego świata napisano już wiele i Rolin niczego nowego nie odkrywa, dołączając do rzeczy intelektualistów podróżujących celem oglądania nieszczęść innych. Tu przed klęską ratuje go poczucie humoru. Pies, niestety, gubi się nazbyt często.