Owe „jak nietrudno się domyśleć” stanowi główną wadę filmu Maddena. Zaskakujący jest tu jedynie wiek bohaterów, dalej reżyser serwuje od dawna znane, pocztówkowe schematy. A więc mamy tu chaotyczne, ale ekscytujące Indie wprost z przewodnika turystycznego, bezkrytyczną pochwałę odwagi prowadzącej ku realizacjom marzeń i przede wszystkim: całą masę cieplutkich, podszytych banałem „mądrości”. Takich, które chwilami lokują się niebezpiecznie blisko maksym Paulo Coelho. Podobnie jest z fabułą: po kwadransie projekcji doskonale wiemy już, jak rozwiną się (a nawet zakończą) poszczególne wątki.
O dziwo: ogląda się to dobrze. Madden postawił wszystko na jedną kartę: zgromadził grupę wspaniałych brytyjskich aktorów starej daty. Nastoletnim widzom może niewiele powiedzą ich nazwiska, ale twarze okażą się już być doskonale znane. Bo mamy tu i Judi Dench (m.in. M, szefowa Bonda) i Maggie Smith (Prof. McDonagall z Harry’ego Pottera) i Celię Imrie (Poznasz przystojnego bruneta, Dziennik Bridget Jones). Ponadto Tom Wilkinson (Autor Widmo, Michael Clayton), Bill Nighy (Piraci z Karaibów, Wierny ogrodnik), Ronald Pickup. Powiedzieć, że stara gwardia daje radę, to powiedzieć nie dość. Aktorzy grają z prawdziwą pasją, eksponują niezwykłą charyzmę ale i, co równie ważne: staroświecką, wyzbytą histerycznych gestów elegancję. Madden siłą ich kreacji maskuje najbardziej oczywiste banały swojego filmu. Całość okazuje się (o dziwo!) naturalna, wiarygodna i autentycznie zabawna. Humor bywa przewidywalny, ale nigdy ordynarny. Bo chociaż Madden prochu w Hotelu Marigold nie odkrywa, chociaż zanadto podpiera się wygodnymi uogólnieniami, udaje mu się wybudować nad wyraz urokliwy nastrój.
I tak Hotel Marigold to kolejny film z kategorii „ku pokrzepieniu serc”. Jeden z tych, które zarażają dobrym nastrojem, pozostawiają szeroki uśmiech itd. Obraz, który nie zmieni waszego życia, nie pozostanie na długo w waszej pamięci, ale obejrzycie go z prawdziwą przyjemnością. Nawet jeśli do wieku emerytalnego jest wam jeszcze bardzo, bardzo daleko.