Kolejny popkulturowy dowód na to, że Amerykanie są znudzeni poetyką patosu i bohaterstwa. Hancock nie jest filmem udanym, ale za to jakże doskonale ilustrującym zarówno nastroje, jak i hipokryzję Hollywoodu. Otóż mamy tu do czynienia z obrazem otwarcie szydzącym z narodowego dziedzictwa USA, czyli komiksu i wynalazku superbohaterów. Film Berga tak przewrotnie odkształca wzorzec, że w pierwszej połowie filmu jesteśmy przekonani, że oto pojawił się Shrek wszystkich Supermanów. Niestety w dalszej części podrzucona wysoko poprzeczka spada mu na twarz i zaczyna się klepanie banałów.
Film Berga jest zbudowany według klasycznego schematu judzenia fajnym opakowaniem. Twórcy niewątpliwie wiedzą, co się dzisiaj sprzedaje. Odrobili lekcje i zauważyli ogromną popularność wątków turpistycznych oraz fabuł skonstruowanych wokół postaci antybohaterów - takich jak cytowany przeze mnie uparcie Dexter (bohater najważniejszego serialu telewizyjnego nowego wieku) czy Nancy z Trawki. I postanowili ożenić to wszystko z typowo amerykańską komiksową fabułą o superbohaterze. Fajnie, tyle że niestety nie byli konsekwentni i podobnie jak twórcy Seksu w wielkim mieście w pewnym momencie zapomnieli, o co im chodziło. Hancock, który z początku zdaje się nie tylko błyskotliwą postmodernistyczną komedią złożoną z popkulturowych nawiązań, ale i interesującym studium wizerunku Afroamerykanów w USA, w drugiej połowie decyduje się jednak spełniać oczekiwania tego mniej wymagającego odbiorcy. W rezultacie z wykwintnego foie gras robi się zwykły pasztet - zmielone kawałki różnych komiksowych historyjek uformowane w coś kompletnie niestrawnego prowadzą nas do wymiotnego finału. Zupełnie jak przebieg jednej z libacji głównego bohatera - najpierw było wesoło, potem zrobiło się niedobrze, a na koniec przyszło delirium. Nie pastwiąc się dłużej nad tym chybionym projektem, powiem tyle - zaprzedano tu doskonały i ambitny pomysł na rzecz ohydnej komercyjnej formuły.