Początek Elity sugeruje kino z pewnymi ambicjami. Kulisy tajnych operacji wywiadu opisane przez naocznego świadka, udział Roberta de Niro i przede wszystkim sama, zdradzająca m.in. wpływy wczesnego Michaela Manna, estetyka filmu. I rzeczywiście: kapitalnie, bez zbędnej przesady, odtworzono tu realia lat 80. Cieszą dawno nie widziane wąsy, popularne niegdyś PKS-y (czyli gigantyczne bokobrody), kreacje zabarwione wspomnieniem lat 70. (bo i bohaterowie do najmłodszych nie należą). Ale nie dajcie się zwieść: Elita to w gruncie rzeczy typowa produkcja ze Stathamem w roli głównej. Wszystko jest jedynie pretekstem dla wprowadzenie jak największej ilości ekranowego „łubu-du”. Absurdalnie podkręcona fabuła z gatunku „zabili go i uciekł” odbiera wiarygodność ujawnianym tu rewelacjom. Zepchnięty na drugi plan De Niro wypada zaskakująco blado. Błyszczy Statham. A wraz z nim niekończąca się seria pościgów, akrobacji, pojedynków, strzelanin itd.
Co samo w sobie nie jest żadnym zarzutem. Fani Adrenaliny, Transportera itd. z pewnością będą zachwyceni. Sceny akcji zrealizowano bardzo sprawnie, błyskawiczny montaż nie wyręcza tu całej armii kaskaderów, jest na co popatrzeć. McKendry narzuca szybkie tempo, zgrabnie buduje napięcie, nie zapomina o charakterystycznym dla tego typu kina walorze krajoznawczym (chłopaki mordują m.in. na Bliskim Wschodzie, w Meksyku, Paryżu, Londynie itd.). Całość konsekwentnie trzyma lekko anachroniczny urok, niekiedy puszcza oko w stronę fanów eighties’owego kina klasy B. Ale koniec końców Elita pozostaje atrakcją jedynie dla fanów ekranowej sensacji. Dla pozostałych będzie niespełnioną obietnicą. Bo wspaniali aktorzy, niewygodne (i wciąż oficjalnie dementowane przez brytyjski rząd) fakty, fajna stylizacja: wszystko to przysłowiowy „kwiatek do kożucha”. Przydało się specom od kampanii reklamowych, ale do samego filmu wiele nie wniosło.