Jedyna powieść Oscara Wilde’a wydaje się być wymarzonym materiałem dla filmowców. Wciąż aktualna i kontrowersyjna; wciąż inspirująca kolejne pokolenia czytelników do wszelkiej maści ryzykownych eksperymentów. W dodatku pełna seksu, przemocy, narkotyków… Tymczasem manifest Wilde’a zaskakująco skutecznie opiera się próbom przełożenia go na język kina. Wydawało się, że to właśnie adaptacja Parkera przełamie tę sytuację. Realizowana za duże pieniądze z udziałem fenomenalnego Colina Firtha. I przede wszystkim: nieskrępowana obecną jeszcze do niedawna w wysokobudżetowym kinie cenzurą obyczajową.
Parker uniknął najgorszego błędu swoich poprzedników. Odrzucił obecny w dotychczasowych adaptacjach Portretu Doriana Gray’a moralizatorski ton. Zrealizował obraz śmiały obyczajowo, powstrzymał się przed zbyt dosłowną oceną poczynań bohaterów. Co z tego, skoro popełnił błąd dalece gorszy: nie podjął najmniejszej nawet próby zrozumienia przekazu Wilde’a. A odarte z kontekstu, pozbawione wszelkiej subtelności nieśmiertelne Wilde’owskie bon moty brzmią… no cóż, brzmią najzwyczajniej głupio. Historia zmysłowej inicjacji Doriana była dla Wilde’a jedynie pretekstem, by podjąć szersze rozważania na temat przekraczania granic percepcji i moralności. Dla Parkera jest ona pretekstem dla ukazania całego szeregu erotyczno-narkotycznych scen, z których naprawdę niewiele wynika. Po filozofii Wilde’a (który upatrywał w przekraczaniu granic pożywkę dla twórczości artystycznej) nie ma tu nawet śladu. Parker z czasem odsłania karty: jego adaptacja ma być przede wszystkim dynamiczną rozrywką dla nastolatków zapatrzonych w Sagę Zmierzch, czy serial True Blood. I do takiej właśnie estetyki coraz częściej odwołują się twórcy. Z początku intrygująca, rozpisana na smyczki muzyka z czasem zostaje wzbogacona o heavy metalowe tony, surduty bohaterów coraz bardziej przypominają kostiumy współczesnych gwiazd rocka. A całość staje się nie zamierzenie groteskowa.
Słabo też radzą sobie aktorzy. Barnes wypada korzystnie na samym początku, jako świeżo przybyły z prowincji, naiwny młody chłopiec. Ale przypisanej mu później przemiany nie jest w stanie unieść. Pod wpływem natłoku zmysłowych wrażeń coraz mocniej wytrzeszcza oczy. I tyle. Pomnaża tym jedynie wrażenie niezamierzonej śmieszności. Ale Barnes to tylko aktualnie modny amant. Gorzej, że na chybionej tonacji opiera swą kreację (tak rewelacyjny ostatnio choćby w Samotnym mężczyźnie) Colin Firth. Firth, jakby na przekór narzuconej przez Parkera konwencji, gra bardzo teatralnie. Słynne Wilde’owskie aforyzmy poprzedza wystudiowanymi pauzami… jak zwykle ma wiele klasy, ale najzwyczajniej nie pasuje do tej, w gruncie rzeczy mocno hollywoodzkiej, adaptacji. Gwoździem do trumny są efekty specjalne. Przejmujący na siebie zmiany aparycji Doriana portret robi groźne miny, dyszy i krzyczy. Ma to być przerażające, a jest najzwyczajniej śmieszne.
Co nie znaczy, że jest to zupełnie chybiony film. Z pewnością odstręczy zwolenników książki, ale powinien zadowolić nie znających literackiego pierwowzoru fanów współczesnego oblicza romantycznego horroru a la wspomniana Saga Zmierzch. Sam Oscar Wilde oglądając go z pewnością przewróciłby się w grobie. Do czego na szczęście nie dojdzie: autor Portretu… nie wierzył w życie pozagrobowe.