Rzecz dzieje się w niedalekiej przyszłości, gdy świat staje się ponurym i brudnym miejscem. Kryzys gospodarczy i bezrobocie zmieniły kraje dobrobytu w slumsy i spowodowały zdziczenie obyczajów. Fala przestępczości zalała Stany Zjednoczone, doprowadzając do dynamicznego rozwoju prywatnego więziennictwa, a także ustanawiając nowe standardy w rozrywce. Do łask powrócili gladiatorzy walczący tym razem na oczach milionów telewidzów płatnych kanałów o śmierć lub życie, wolność lub dożywocie. Jednym z nich jest Jansen Ames - niesłusznie oskarżony o zabójstwo żony i wtrącony do jednego z bardziej restrykcyjnych zakładów penitencjarnych. Ten były kierowca rajdowy niemal natychmiast otrzymuje od naczelniczki więzienia propozycję wykupienia się na wolność. Musi tylko wziąć udział w jej dochodowym rajdzie śmierci, podszywając się pod zmarłego Frankensteina; jeśli wygra, odzyska dawne życie. Ames nie ma innego wyjścia, bo naczelniczka ma na niego haka, więc będzie musiał zagrać w jej grę, mimo iż szanse na powrót do domu są czysto iluzoryczne: okrutna Hennessy nie wygląda na taką, która dotrzymuje słowa, tymczasem impreza zapowiada się morderczo...
Death Race to remake czarnej komedii Rogera Cormana, brytyjskiego reżysera niskobudżetowych horrorów, przez niektórych widzów czczonego za wylansowanie niepowtarzalnej stylistyki. Znając dorobek Andersona, można się było spodziewać, że w jego nowym dziele nie będzie niczego niepowtarzalnego. Ciekawe zawiązanie akcji i mroczna, sugestywna plastyka filmu to już wszystkie jego atuty. Dalej mamy schemat za schematem. Przewidywalny do bólu scenariusz opowiedziany został ze śmiertelną powagą, a zagrany z wdziękiem konia pociągowego. Nawet Jason Statham - na ogół sympatyczny aktor, znany z ironicznych ról u Guya Ritchiego (Przekręt), ostatnio widziany w niezłej Angielskiej robocie, tu wyraźnie stara się nie przepracowywać.