W miasteczku o literackiej nazwie Shakespeare dochodzi do morderstwa. Ofiarą tajemniczego zbrodniarza pada lokalny deweloper, czyli człowiek którego pragnie zabić każdy, kto ma problem z uiszczeniem opłat za dach nad głową. Podejrzani grupują się nie tylko w kolorowych domkach na przedmieściu, lecz i w klubie sportowym, zapalczywie uczęszczanym przez główną bohaterkę, oraz pobliskim zborze, właściwie Super-Zborze, religijnym odpowiedniku dzisiejszych centrów handlowych. Kilka kościołów protestanckich, świadomych kryzysu wiary i wyzwań stawianych przez globalizację połączyło swoje siły. Nie rezygnując z doktrynalnej odrębności, przenieśli się pod wspólny dach i świadczą kompleksowe usługi natury duchowej. Jak znam życie i Harris, takie rzeczy dzieją się naprawdę.
Naczelną wartością, dziewczyną czystą jak łza jest sama Lilly, spełniająca z nawiązką wołanie naszych czasów o kobietę silną i niezależną. Mimo straszliwego nieszczęścia, czyli gwałtu zbiorowego z okaleczeniem ani myśli ustawiać się w roli ofiary, nie lgnie do programów telewizyjnych i nie chce wylewać łez w kolorowych czasopismach. W zamian, oburza się na każdy odruch litości, trenuje kung-fu i macha ciężarami lepiej niż niejeden domorosły Schwarzenegger. Do mężczyzn ma stosunek ciepły, lecz przepełniony rezerwą, niełatwo się zaprzyjaźnia i prze przez życie niczym małomiasteczkowy taran ze szczotką. Skąd szczotka? W Shakespeare, mieście ludzi sukcesu zajętych od rana do świtu, nikt nie ma czasu na sprzątanie, więc Lilly zarabia na życie myszkując po pustych, luksusowych domach. Daje to szansę na prowadzenie śledztwa w zupełnie nowy sposób: przetrząsając odpadki, ścierając kurze, sprawdzając rzeczy odrzucone.
Pomysł na sprzątaczkę-karatekę-ofiarę gwałtu zbiorowego na pierwszy rzut oka wydaje się dosyć karkołomny. Ale czy bardziej niż kelnerka-telepatka? Powieść Harris broni się gęstym kolorytem małej mieściny, wyrazistymi postaciami i trafnymi obserwacjami psychologicznymi. To nie wspomnienie gwałtu jest najgorsze dla Lilly, lecz bezradność otoczenia. Ludzie, nawet najbliżsi, jakby nie wiedzą, co z nią począć, obchodzą niczym pęknięte jajo, bombardują współczuciem, aż wreszcie puszczają im hamulce i krzyczą, by Lilly wreszcie coś ze sobą zrobiła. Czysta jak zła w swym głębszym sensie jest powieścią przeciw stygmatyzacji jednostki. Pamięć ludzka okazuje się gorsza niż najgłębsze nawet blizny.
I jeszcze jedno. Nie ulega wątpliwości, że Charlaine Harris zaczęła intensywnie uczęszczać na siłownię. Opisy wyciskania, wypychania, rwania i dyszenia ciągną się przez całe strony i należą do najpiękniejszych przykładów tzw. literatury kulturystycznej. Jeśli oczywiście takowa istnieje.