Film jest efektowny, sprawnie zrealizowany, ale koniec końców rozczarowuje. Słabym jego punktem okazuje się być scenariusz. Bo na pozór rządzi suspens, ale potrzeba sporo dobrej woli, by uwierzyć w to, co dzieje się na ekranie. Cassidy ma swój plan, ale im bardziej odkrywa karty, tym mocniej widzimy absurdalność jego założeń. Fabuła raz po raz urąga zwykłej logice, a typowo hollywoodzkie zakończenie budzi uśmiech politowania. I tak twórcy zapewniają widzowi godziwą rozrywkę, ale niestety wyraźnie nie szanują jego inteligencji.
Co nie zmienia faktu, że Człowiek jest np. bardzo zgrabnie sfotografowany. Twórcy zręcznie wykorzystali tytułową „krawędź”, są tu sceny które niejednemu przypomną o tzw. lęku wysokości (i przestrzeni też). Leth umiejętnie wykorzystał schematy kina gatunkowego (choćby intymność kontaktu samobójcy i grającej na zwłokę negocjatorki), zaserwował intrygujące otwarcie, wykreował specyficzny nastrój. Co z tego, skoro aktorzy nie wychodzą poza poziom blockbusterowej tektury, w połowie filmu możemy (bez specjalnego ryzyka błędu) odgadnąć „jak się to wszystko skończy”, a nawarstwienie otwarcie bzdurnych pomysłów szybko pozwala złapać (niekorzystny w tego typu kinie) dystans względem (przyznaję: licznych i gwałtownych) zwrotów akcji. Może gdyby dystrybutor wprowadził na nasze ekrany Człowieka w środku (z definicji zwykle nudnego) listopada czy sierpnia. W styczniu widzowie mają alternatywę w postaci choćby Rzezi, Muppetów, Dziewczyny z tatuażem, Sherlocka Holmesa. W dodatku lada dzień pojawi się chmara tzw. oscarowych pretendentów. A tak silnej konkurencji Człowiek na krawędzi zwyczajnie nie jest w stanie sprostać.