Coco Chanel nie jest klasycznym filmem biograficznym. I dobrze. Przeładowany szczegółami, chronologiczny zapis życia jest dziś dobry dla telewizji, a nie na duży ekran. Można powiedzieć, że Anne Fontaine, korzystając ze zdobyczy biografizmu, interpretuje życiorys Chanel, nieraz czyniąc odstępstwa od faktów. Interesuje ją przy tym tylko jej młodość, okres, zanim dziewczyna stała się wielką projektantką. Choć biografizm stosuje się głównie do badań nad literaturą, reżyserka zręcznie się nim posługuje, nadając modowym kreacjom Chanel wymiar duchowych symboli jej smutnego życia. Z powodu żałoby jej ulubionym kolorem stał się czarny. Jej stroje były proste jak sukienki pensjonariuszek sierocińca albo habity zakonnic, które ją wychowały. Pozbawione wszelkich ozdób świadczących o bogactwie i statusie społecznym, bo Chanel pogardzała elitami i zamiast się do nich mizdrzyć, wolała je szokować.
Fontaine eksploruje kolory i kształty świata, które złożyły się na wyobraźnię projektantki: złote guziki z oficerskich mundurów, męskie stroje jeździeckie, ubrania robocze. W historii jej życia drąży natomiast wątek porzucenia i straty. Ale ta historia wydaje się niepełna. Może dlatego, że film trwa zaledwie 104 minuty i urywa się w momencie, na który przeciętny pożeracz biografii czeka zawsze z zapartym tchem - czyli w chwili, kiedy Chanel stoi u progu kariery. Może też dlatego, że narracja zdaje się korzystać z gotowych szablonów, z których kleci się wizerunek celebrytek pokroju Chanel i Piaf. Być może wystarczyłoby kilka chwil intymności, jakiegoś sam na sam widza z bohaterką, by ją uwiarygodnić. Bo podobna do Chanel fizycznie Audrey Tautou nie jest w stanie zbudować wrażenia pełnowymiarowej, żywej postaci. Jej Coco jest biograficzną koncepcją na swój temat, nakręcaną lalką, która w chwili rozpaczy chodzi po pracowni z nożyczkami. Chcemy zobaczyć, co zrobi później, jaką się stanie osobą. Ale w tym momencie kurtyna opada i widowisko się kończy. Ma się wrażenie, że kończy się tak niespodziewanie jak odcinek serialu.