Michał (Zieliński) wydaje się być człowiekiem sukcesu: ma dobrze prosperującą firmę, piękną żonę, syna, efektowne mieszkanie, drogie auto. Z dumą wprowadza w ten świat dawnego przyjaciela Janka (Schuchardt), zaproszonego, by podawał do chrztu dziecko Michała. Z czasem Janek dowiaduje się prawdy: Michał uniknął niegdyś więzienia zeznając przeciwko tarnowskiemu gangsterowi, Grubemu. Ekipa Grubego namierzyła właśnie Michała, jego dni są już policzone. Michał chce, by po nieuchronnej egzekucji Janek zajął jego miejsce: wychował dziecko, poślubił żonę, pokierował firmą…
Przykro patrzeć, kiedy młody reżyser w swoim zaledwie drugim filmie tak boleśnie się powtarza. Bo Chrzest opiera się na identycznym założeniu fabularnym co zeszłoroczny debiut Wrony Moja krew. Tyle, że tam działał urok nowości; kredyt zaufania, jaki dajemy debiutantowi. I przede wszystkim: w Mojej krwi główną rolę grał zawsze świetny Eryk Lubos.
[photo position="inside"]20721[/photo]Tym razem nie możemy mieć wątpliwości: Wrona czerpie z najgorszej tradycji polskiego kina lat 90. Bo gdyby przedstawił tę historię (jak uczynił to niegdyś Krauze w Długu) w oszczędny sposób, mogłaby być sugestywna. Ale nie: tu od pierwszej sceny (w której ekran wypełnia słynna grafika ilustrująca historię o Kainie i Ablu) nieustannie przypomina się nam, że jest to wielkie kino. Że śledzimy biblijną historię, że na naszych oczach rozgrywa się odwieczna walka dobra ze złem, że głównych bohaterów czeka metafizyczna ekspiacja, która dokona się w nieuchronnym rytuale przejścia. Nie mam nic przeciwko ambitnemu kinu: przeciwnie, kocham je z całego serca.
[photo position="inside"]20722[/photo]Ale do takich narracji trzeba mieć talent, którego Wronie najwyraźniej brakuje. Chrzest szybko staje się irytujący i potwornie pretensjonalny. Wszystko rozegrane jest tutaj na spoconym i zdyszanym wysokim C. Ma to być antyczna tragedia przepuszczona przez rodzimą, chrześcijańską symbolikę. Wychodzi histeryczna, rozedrgana psychodrama, którą widz ogląda bez najmniejszych nawet emocji. Jedno się Wronie udało: skutecznie przypomniał nam, dlaczego piętnaście lat temu przestaliśmy oglądać polskie filmy.