Choć goni nas czas to film, w którym beztroska komedia sąsiaduje z dramatem, dickensowski moralitet z kinem drogi, a dyskusja o miejscu starych ludzi we współczesnym świecie z bezpretensjonalną rozrywką. Czyli wszystkiego po trochu.
Film Roba Reinera (Ludzie Honoru, Kiedy Harry poznał Sally, Misery) to dzieło z gatunku tych, po których recenzentowi najłatwiej ostro się przejechać. Bo, pomimo bardzo profesjonalnej realizacji, poza aspektem humorystycznym, szwankuje tu właściwie wszystko. Muszą drażnić wtręty z amerykańskiego kina familijnego, nie do końca przekonują na siłę powiązane ze sobą wątki i zwroty akcji. Zawodzi płaszczyzna, na której film chce być dickensowskim w duchu moralitetem, historia o nawróceniu bezwzględnego biznesmena jest mało wiarygodna i - co gorsza - całkowicie przewidywalna. Interesujący mógł być aspekt, w którym Choć goni nas czas wyraźnie chce naruszyć tabu starości. Istotnie, żyjemy w kulturze, która bezwzględnie faworyzuje młodość, starcy mają siedzieć cicho i nie psuć zanadto estetyki otoczenia. A już na pewno szaleństwa pozostawić młodym. Z tą koncepcją film wyraźnie chce polemizować. Chce również odpowiedzieć na zawsze aktualne pytanie - jak radzić sobie z perspektywą starzenia się i umierania. Zamysł zaiste szlachetny i wiecznie aktualny. Nawet jeżeli jesteśmy młodzi, obserwujemy te zmagania, najpierw na przykładzie dziadków, potem rodziców. Niestety w filmie Reinera wypada to płytko i nieprzekonująco. Za dużo tu lukru, nazbyt to wszystko śliczne i fotogeniczne, by mogło być bolesne i prawdziwe, by prowokowało dialog. I właściwie należałoby dać dwie gwiazdki i na tym poprzestać. Gdyby nie jedno, wcale niemałe "ale"...
A jest tym "ale" niezapomniany duet dwóch wielkich mistrzów, którym powierzono główne role. Edwarda gra Jack Nicholson, Cartera - Morgan Freeman. I można tu narzekać na wszystko, ale maestria i chemia wzajemnego oddziaływania Nicholsona i Freemana nie pozwala na chwilę oderwać oczu od ekranu. To duet zbudowany na potężnym kontraście. Nicholson - jak zwykle - brawurowo demonstruje to co najlepsze w amerykańskiej szkole gry aktorskiej - choleryczny, nadekspresyjny, gra "sobą". Freeman - też jak zwykle - jest dalece bardziej "europejski", stonowany, w grze eksponuje nie siebie, ale technikę. I owszem, można powiedzieć, że to nic nowego. Ostatecznie Nicholson od dziesięcioleci zaszufladkowany jest w rolach demonicznych, cynicznych ekscentryków. Podobnie Freeman - prawie zawsze uosobienie życiowej mądrości i dystansu. A i filmów, w których stosowano wobec nich ów kontrast, było wiele. Nowości są dwie - mało było obrazów, w których tak Nicholson, jak i Freeman trafili na naprawdę godnego siebie partnera. Tak jest w przypadku Choć goni nas czas - to aktorski remis, współpraca, nie pojedynek. Drugą nowością jest to, co obaj mają na ekranie zademonstrować. Zwykle była to refleksja, dramat, odpowiedzi na trudne pytania. Tym razem Reiner nakazał obu aktorom zagrać szampańską zabawę. I to jest największą zaletą całego filmu. Nicholson i Freeman gnają - według kalendarzowej listy - tropem swoich marzeń i pragnień, przemierzają całą kulę ziemską, a ich radość, frajda jaką obaj mają, rozsadza ekran, rozsadza cały ten film.
I tak właśnie jest z Choć goni nas czas. To obraz, który łatwo skrytykować. I jednocześnie przykład produkcji, w przypadku której idziemy nie "na film", a "na aktorów". A ci - gwarantuję - nie zawiodą nikogo. Pomimo wszystkich obiekcji - polecam.