Rosłaniec czuje kino. Czuje też – a to na naszym podwórku wciąż rzadkość – młodych. Umie pokazać ich bez obciachu czy sztuczności właściwej wyobrażeniom (zwykle co najmniej 40. letnich) „młodych, polskich twórców”. W Bejbi Blues jest naturalnie i autentycznie: autorka rozumie swoich bohaterów. Wie jak mówią (na oddzielne brawa zasługują rzeczywiście zabawne dialogi), jak wyglądają, jak się zachowują. Dostajemy przekonujący portret środowiska młodocianych skaterów, hipsterów, zapatrzonych w modowe blogi nastolatek itd. W dodatku całość jest bardzo ciekawie sfotografowana. I dobrze zagrana: sprawdzają się debiutanci-naturszczycy (przede wszystkim ekspresyjna Berus, którą niedługo zobaczymy m.in. w Nieulotnych Borcucha). W epizodach błyszczą też rodzime gwiazdy (Stenka, Frycz, Figura), spośród których (co ważne) najlepiej wypada gwiazdor najmłodszy: Mateusz Kościukiewicz. Lekko przerysowana, kpiąca z dotychczasowego wizerunku aktora (Wszystko co kocham, Bez wstydu) rola zniewieściałego Seby to demonstracja talentu na miarę Dorocińskiego.
A jednak: owacji na stojąco (moim zdaniem) nie będzie. Rosłaniec kładzie narrację. Brakuje tu wątku głównego, dramaturgii, konfliktu. Kierunku, w którym cały film chciałby zmierzać. W efekcie Bejbi Blues to seria świetnych, ale słabo powiązanych ze sobą scen. Autorka zawczasu sprzedaje widzom sprytny klucz interpretacyjny: każe nam czytać swój film niczym zdawkowy blog, swoisty manifest wrażliwości pokolenia twittera i facebooka. Z początku działa to kapitalnie: czuć, że rytm nadają roczniki, dla których swobodna komunikacja znaczy dostęp do szybkiego łącza internetowego. Rosłaniec wiarygodnie rysuje nastoletni głód doznań, potrzebę niezależności, ale też to co właściwe tzw. naszym czasom. Czyli łatwość zaspokajania potrzeb, koncentrację na sobie, samotność. W tym ujęciu (również sprytnie) zakotwiczony jest temat macierzyństwa: synek Natalii nie jest wpadką, to „świadoma” decyzja. Tym samym autorka komentuje wszechobecną „modę na dzieci”. Widzi w niej antidotum: najprostszy sposób, by zafundować sobie bezwarunkową miłość. Niestety, cała ta świeżość wypala się gdzieś w połowie filmu. Dalej mści się wspomniany brak konwencjonalnej narracji: chaotyczny zlepek scen staje się nużący, oglądamy go ze świadomością, że wszystko zostało już powiedziane. Finał przynosi zaskoczenie, ale raczej niekorzystne. Rosłaniec popada w nachalną publicystykę, uderza w nazbyt dramatyczne tony. Kłania się tu (pejoratywnie rozumiane) „polskie kino”, zbyt mocno czuć inspirację gazetowym reportażem. Na szczęście to tylko ostatnich kilka minut.
Stąd Bejbi Blues wymyka się jednoznacznej ocenie. Świeży, mocny, bez wątpienia zasługuje na uwagę. Porównania z Jesteś Bogiem, czy Salą samobójców to już przesada i czysto reklamowy zabieg, bo aż tak dobrze nie jest. Ale obejrzeć i tak warto.