Na taki film fani brytyjskiego kina gangsterskiego czekali od dawna. A konkretnie od czasu Przekrętu, którym Guy Ritchie rzucił rękawicę Quentinowi Tarantino i całej reszcie sceptyków przekonanych o tym, że Wyspiarze pozostają w tyle za Ameryką. Niestety po soczystym dyptyku, udatnie portretującym półświatek londyńskich bokserów, złodziejaszków, cwaniaków, bukmacherów i cockneyów Ritchie oddał się bez reszty małżeństwu z Madonną. To zaś najwyraźniej kosztowało go więcej niż będzie w stanie wyciągnąć z rozwodu z nią, bo aż wenę twórczą. Jego ostatni film Rewolwer był niestrawnym bełkotem wykastrowanego psychicznie i emocjonalnie faceta, który nakręcił w życiu zbyt wiele teledysków. Dzisiaj, dzięki innemu reżyserowi (nota bene Australijczykowi, który wyemigrował do Nowej Zelandii) wraca do widzów cząstka tego wszystkiego, co stanowiło o wyjątkowości Porachunków i Przekrętów. I nie chodzi tu tylko o to, że w filmie gra Jason Statham - pamiętny w roli Turkisha.
To raptem zawiązanie fabuły, która podobnie jak wspomniany Przekręt obfituje w zakręty i zwroty. W toku akcji na powierzchnię zaczynają wypływać kolejne postacie, a wraz z nimi wylewają się brudne sprawy połowy Anglii. Niewyparzony język i nieuczciwe plany naszych bohaterów wydają się dziecinadą na tle sekretów elit, a skarbiec banku można określić mianem prawdziwej puszki Pandory. Do tego dostajemy ponure, obficie podlane mżawką zaułki industrialnego Londynu, jego porzucone hangary i magazyny, przemokłe wełniane kurtki bohaterów, zadymione puby, obite pluszem saloniki burdeli, ziemiste twarze nieuczciwych stróżów prawa i drogie garnitury wywiadowców z MI5. A kiedy ten pełnokrwisty folklor zestawić z krewką akcją i rasowym brytyjskim akcentem aktorów, mamy rzadki przykład inteligentnej rozrywki. Bo miło jest dla odmiany popatrzeć na film, którego wszystkie plany są dopracowane, który w idealnych proporcjach miesza sensację, romans i politykę i który jest na tyle zakręcony fabularnie, że będzie można do niego po jakimś czasie wrócić. Zabrakło iskry geniuszu, poczucia, że obcujemy z dziełem oryginalnym i wybitnym. Z całą pewnością jednak obraz Donaldsona można polecić znudzonym wakacyjną papką, nieco bardziej wymagającym widzom. I to niniejszym czynię.