Doszorujmy naszych obdartusów!
REDAKCJA • dawno temuMiałam kiedyś chłopaka, przez siedem lat. Był miłością mojego życia. Przemykał się pod ścianami i nie wierzył w siebie pomimo wielu talentów. Wkurzało mnie to, że mój najdroższy nie zamyka drzwi do łazienki, kiedy sika. Rozeszliśmy się. Szukałam Pana Właściwego i znalazłam. Bardzo szybko zapłakałam jednak krokodylimi łzami za moim rozmemłanym obdartuskiem, sikającym przy otwartych drzwiach. Nie pamiętam, czemu myśmy się właściwie rozstali? Jak myślicie?
Taki mam postulat w związku z brakiem związku.:)
Miałam kiedyś chłopaka, przez siedem lat. Był miłością mojego życia. Przemykał się pod ścianami i nie wierzył w siebie pomimo wielu talentów. Mieliśmy kłopoty finansowe, więc obywał się bez dezodorantu, a skarpetki wietrzył zamiast prać. Mieszkaliśmy w 20-metrowej kawalerce z kotem i psem, i było cudownie. Powoli przekonywałam go, że może sobie włożyć do kajzerki sześć plasterków kiełbasy zamiast trzech i nasz budżet się z tego powodu nie zawali. Tak, jak nie zawaliła się piękna antresola z rzeźbionymi kolumienkami, którą własnoręcznie zrobił.
Nasze następne wynajęte mieszkanko miało już 36 metrów, dwa pokoje i lekki brak klimatu. Wybiliśmy się:). Mogliśmy się nawet na siebie obrażać i wychodzić do drugiego pomieszczenia!
Ostatecznie wylądowaliśmy na 120-metrowym strychu, którego adaptacja, renowacja, dekoracja i akceptacja ludziom takim jak my – bez wielkiej kasy – mogła zająć równie dobrze pięć, jak 50 lat. Udawaliśmy, że się tym nie przejmujemy. Ja jednak, jak to baba, dojrzewałam powoli do stabilizacji. I nie denerwowały mnie już aż tak bardzo skarpetki wietrzone na parapecie. Bardziej wkurzało mnie to, że mój najdroższy nie zamyka drzwi do kibla, kiedy sika. A jego zdaniem to było najwyższe stadium bliskości.
Rozeszliśmy się. Po podziale nieistniejącego majątku on wylądował w domku „całorocznym” z kozą (piecykiem) oraz naszą zwierzyną, na działce letniskowej, ja – w sterylnej garsonierze, gdzie wreszcie bez przeszkód mogłam polerować białe blaty w kuchence i po każdym posiłku sprzątać je maleńkim odkurzaczem. Czułam się wyzwolona, gdyż posiadam obsesję czystości — pośród kilku innych obsesji. Miałam ich odwiedzać, ale postanowienie się rozmyło.
Zaczęłam szukać Pana Właściwego, jak by mogła rzec wyzwolona maksymalnie Sarah Jessica Parker. Znalazłam. Miał włosy ładniejsze i dłuższe niż ma Angelina Jolie, nosił białe, lniane, niby-niedbałe koszule od najlepszych projektantów i włoskie sandały, używał kremu z filtrem 50+ i roll-onu pod oczy. Nie miałam czasu myśleć: biegałam z nim po wernisażach, strofowałam jego sprzątaczki i wdychałam jego oszałamiający zapach.
Przebudziłam się któregoś dnia na stacji benzynowej, mniej więcej po miesiącu znajomości. Kupiliśmy sobie lichą kawę i dupne kanapki. Spożywanie na tle mahoniowej deski rozdzielczej niweczy podłe smaki… Nagle zadzwoniła komórka i mojemu lnianemu ideałowi podejrzanie poczerwieniał kark. Interlokutorem była eksżona, która popełniła ewidentnie jakiś niewybaczalny błąd wychowawczy.
— Zabraniam ci zabierać MOJEGO syna do fast-foodów, ty k…! – wrzasnął mój kandydat na męża. – To tak, jakbyś go zabrała do burdelu, gdzie twoje miejsce! Jego nie! Zapamiętaj to sobie!
Nie wiem, co pani na to. Ja zapamiętałam. Spocona jak mysz (ze zwykłego zwierzęcego strachu), pozwoliłam się jak zwykle odwieźć do domu. W nocy rozdeptałam komórkę, a następnie utopiłam ją trzykrotnie w wannie. Rano poszłam do swojego operatora po nowy numer. Wieczorem odpaliłam drogie, niesmaczne wino od lnianego, wpychając korek do butelki, nalałam sobie do brudnego kubka po kawie rozpuszczalnej (skąd on się wziął w moim zlewie – chwila rozprężenia?), wypiłam… I zapłakałam krokodylimi łzami za moim rozmemłanym obdartuskiem, sikającym przy otwartych drzwiach.
Był w porzo. Za ch… nie pamiętam, czemu myśmy się właściwie, k…, rozstali? Jak myślicie?
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze