Przysmaki z ulicy
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuCo się dzieje, kiedy kulinarna ignorantka trafia do Tajlandii? Nie, nie staje się od razu ekspertem od azjatyckich przysmaków. Zamienia się w tropiciela smaków i nie może przestać jeść. Ja, która nigdy nie przywiązywała szczególnej wagi do tego, co jest na talerzu, zadowalając się bułką, sokiem lub owocem, nagle odkryłam niezwykłą przyjemność jedzenia pad thai i krewetek w cieście.
To, że najlepsze jedzenie sprzedawane jest na ulicy, wiedzą wszyscy globtroterzy. W knajpie dla turystów można co najwyżej dostać miszmasz globalnej kuchni. Prawdziwe smaki każdego kraju kryją się w budkach na kółkach, na nocnych bazarach i w małych knajpkach. Takich jak trzystolikowa restauracja pani Song na wyspie Phi Phi. Zwabieni obrusami w różową kratkę, zasiedliśmy w niej któregoś popołudnia. Song serwowała tylko jedno danie, pad thai, czyli makaron ryżowy z dodatkami. Kiedy krzątała się przy woku, wentylator droczył się z karteczkami na ścianach. Szeleścił słowami uznania z całego świata. Kto spróbował pad thai w wersji Song, ten chwytał za długopis i chwalił, chwalił, chwalił. Po sześciu miesiącach w restauracji nie ma przestrzeni bez karteczki, dlatego Song zaczęła przypinać słowa klientów spinaczami do bielizny do sznurków zwisających z sufitu. Nasz zachwyt nad smakiem pad thai też tam trzepocze. A w naszym domu, przy półce, sznurek ze spinaczami do bielizny podtrzymuje zdjęcia z Tajlandii. To prezent od Song dla wiernych klientów.
Kiedy pożegnaliśmy Song, zawitaliśmy w Krabi, niewielkim miasteczku z międzynarodowym lotniskiem. Przyciąga turystów z całego świata pobliskimi wyspami, lazurową wodą, rafą, malowniczymi skałami. Dla mnie stało się kulinarną mekką. Krabi miało być jednodniowym przystankiem w drodze na południe Tajlandii, jednak zamagnetyzowało nas prowincjonalnym urokiem i wieczornym marketem z jedzeniem. Po dniu wypełnionym kąpielami i męczącym słońcem, z utęsknieniem czekaliśmy na wieczorną ucztę.
Na targu owocowym ruch zaczynał się wczesnym popołudniem. Wpadaliśmy tam na orzeźwiającą przekąskę. Pokrojone świeże arbuzy, ananasy, papaje, truskawki chłodziły się na kostkach lodu poukładane w woreczkach z długą wykałaczką i przyprawami. Gotowe do jedzenia, słodkie, pachnące, kolorowe. Co dzień przeżywałam podobny dylemat. Co wybrać? I co dzień wygrywał ananas. Jakżebym mogła oprzeć się urokowi jego zapachu?
Około dziewiętnastej, kiedy zaszło już słońce, a powietrze przestawało parzyć, ruszaliśmy nad rzekę. Tam, na niewielkim placu, sprzedawcy jedzenia rozkładali swe kramy. Po pierwszym wieczorze znaliśmy się z widzenia, a sprzedawcy zapamiętywali upodobania naszych kubków smakowych.
Krępy mężczyzna w czerwonej czapce zabawnie ruszał wąsem, kiedy podchodziliśmy po kolejną porcję krewetek i tofu smażonego w głębokim tłuszczu. Jego kram przypominał układankę. Długie drewniane szpikulce trzymały wzory z kiełbasek, owoców morza i tofu. Ile czasu spędził nadziewając te wszystkie kulki, romby, kwadraty i półksiężyce? Ile czasu robił ciasta, w których zatopił ciała morskich stworzeń… Nieproporcjonalnie długo w stosunku do tempa w jakim jego kulinarne dzieła znikają w ustach wieczornych smakoszów.
Tuż obok, przysadzista jak kwoka babcia sprzedawała słodkości. Szary beret nadawał jej z lekka zawadiacki wygląd, okrągłe policzki świadczyły o miłości do deserów. Ciekawe, czy nie znudził się jej kleisty ryż z mango i sosem z mleczka kokosowego? Mnie się nie znudził.
Bartkowi nie znudziły się naleśniki z bananami. Cienkie jak firanka, chrupiące, pokrojone w paseczki i polane słodkim mlekiem. Jednak ich smak to tylko dodatek do spektaklu ich przyrządzania. Czasami towarzyszyłam Bartkowi w zamawianiu deseru. Nie po to, by samej go kupić lecz by patrzeć na dziewczynę, która serwowała naleśniki. Mogła mieć najwyżej szesnaście lat. Jej filigranowa, piękna postać kontrastowała z gorącą płytą i zapachem smażonego oleju. Co takie piękne dziecko robi w tym gorącym przybytku dla łakomczuchów? Czemu co wieczór jej smukłe jak gałązki ręce tańczą nad blatem rozciągając ciasto do przezroczystej płachty? Przez jej ręce musiała przejść armia naleśników. Przez nasze gardła przeszło zaledwie kilka. Pamiętnych naleśników.
A ile biszkoptowych ciastek upiekł dziadek stojący obok? Co kilka minut na rozgrzanej blasze pojawiały się idealnie okrągłe placuszki. Mężczyzna ubrany w białą, nakrochmaloną czapkę odprawia nad nimi miasteczkowe misterium. Powoli i dokładnie rozsmarowywał kokosowe nadzienie, nie patrzył na klientów, nie rozpraszał się. Skupiony niczym medytujący mnich. Pewny wyjątkowości swoich smakołyków i swojej pracy.
Poorany kraterami księżyc prześwituje przez ukwiecone gałęzie drzew. Omal nie wyskoczy z nieba zwabiony zapachem sosu sojowego i ananasów. Czy można się dziwić turystom, że snują się między straganami, że zapominają o dietach i usprawiedliwiają się w myślach „jem, bo jutro mnie tu nie będzie”. Ilu z nich już marzy o powrocie do Tajlandii na nocne uczty? Ja na pewno wrócę. Przez ciągłe łasuchowanie na wieczornym targu nie zdążyłam zapisać się do szkoły gotowania. Szkoda. Wiedziałabym teraz jak przygotować sobie danie na zbyt długą zimę. I choć potrawy bez tajlandzkiego słońca smakowałyby trochę inaczej, to i tak byłyby rajem dla podniebienia i duszy.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze