Orgazm przez duże „O”
EDYTA LITWINIUK • dawno temuPrzychodzi jak fala. Ogrania od stóp po czubek głowy. Buzuje w środku, doprowadzając emocje do wrzenia. Wyzwala krzyki, jęki, postękiwania... albo ciche „och”. U jednych trzeba niebywałej wprawy i znajomości fizjologii, żeby doprowadzić je do fermentu. Innym wystarczy kilka gestów i już płoną. Wszystkie zdążają w jednym kierunku. Choć podobno nie wszystkim z nas jest on dany.
Jak to jest
Kiedy zapytać jakąś kobietę, czym jest orgazm i jak go odczuwa, to o ile nie spłonie rumieńcem wstydu (wierzcie lub nie, są jeszcze takie) albo nie obruszy się, to najczęściej obdarzy nas nieobecnym spojrzeniem. Tak było też u Anki. Najpierw spojrzała z niedowierzaniem. Potem, upewniwszy się, że pytam serio, zamyśliła się i spróbowała opisać to, co wyartykułować się da najczęściej jedynie jękiem.
- No wiesz, to jest jak fala, której trzeba się dać porwać… Jak huragan, jak burza… Bo to jest tak, że to uczucie ogarnia stopniowo, a potem rozprzestrzenia się po całym ciele i rośnie, i rośnie… aż… no, jak wybuch wulkanu — plątała się w zeznaniach.
W sukurs przyszła jej Monika, dorzucając, że orgazm to jedna z tych rzeczy, o których każdy wie, jak to jest, a opisać się nie da. Tym krótkim spostrzeżeniem próbowała zakończyć dyskusję, ale postanowiłam drążyć. No bo jak już raz jesteśmy przy tym temacie, to pociągnijmy go (jakby to nie zabrzmiało) do końca.
— To jak to jest u ciebie? — podpuszczałam drugą koleżankę, pomna jej niedawnego chwalenia się, że oni z Jarkiem i 5 razy w ciągu nocy mogą, a ona to za każdym razem dochodzi. Pomyślałyśmy obie wtedy z Anką, że albo nasza towarzyszka ma niespożyte zapasy energii, a jej małżeństwo pomimo 5 lat wciąż jest w fazie rozkwitu, albo mamy do czynienia z najlepszym materiałem na gwiazdę porno… Na pewno jednak, nie obrażając Moniki, z pewnym niedowierzaniem słuchałyśmy jej przechwałek. Aż tu trafiała się doskonała okazja, żeby podpytać.
Oczywiście Monika, wodząc po nas rozmarzonym wzrokiem, nie bardzo dała wydusić z siebie opis finału upojnych tête à tête z mężem, ale krok po kroku próbowałyśmy to z niej wyciągnąć. Zaczęła opisem Anki, że jak fala, przytaczając metafory pogodowe. Że wtedy musi dusić w sobie krzyki, żeby nie pobudzić dzieci (minusy posiadania, zauważyła z sarkazmem wciąż niezamężna Anka). Że zamiast tego fale przyjemności próbuje wyryć w mężu, podgryzając w ekstazie jego szyję…
— Jaki ten Jarek musi być nadgryziony, bidulek — bezwiednie skwitowała Anka, dodając, że ona to w ogóle wtedy nie krzyczy, bo skupia się na tym, co dzieje się wewnątrz i to uczucie skutecznie odbiera jej głos. A potem zaczęła coś o poezji, uniesieniach i drżeniach serca…
Dla wybranych
Obruszona Monika kolejny raz dosadnie skwitowała, że „tego się nie da opisać” i żeby podtrzymać konwersację, a jednocześnie skierować ją na inne tory, zagaiła:
— A ja czytałam ostatnio, że nie każda kobieta jest zdolna przeżywać orgazm.
— Coś ty? — z chóralnym niedowierzaniem pochyliłyśmy się nad tragedią tych, co to nie mogą. Monika ciągnęła, że naukowcy odkryli, że tylko co czwarta kobieta przeżywa w czasie stosunku orgazm pochwowy, że wszystkiemu winien punkt G, bo okazuje się — i tego naukowcy są podobno pewni — że nie każda pani go posiada. Sprytni uczeni za pomocą skanera ultradźwiękowego udowodnili, że w miejscu, w którym u kobiet (tych, które zadeklarowały, że mają orgazm pochwowy) znajduje się mityczny punkt Graffenberga, te akurat panie mają znacznie grubszą tkankę, niż te, które takowego orgazmu nie przeżywają.
- No ale jest jeszcze łechtaczkowy — zaoponowała gwoli ścisłości Anka.
— My to jednak mamy dobrze — zaśmiała się Monika, ale za chwilę zamyśliła się nad losem ¾ rodu niewieściego, któremu wyższa przyjemność nie jest dana. I choć Anka w imię równouprawnienia oponowała, jakim prawem twierdzimy, że łechtaczkowy gorszy, zrobiło się jakoś smutno. Na pocieszenie dziewczyny stwierdziły, że być może i tym razem naukowcy się mylą i że z odpowiednim partnerem każda ma szansę na to, przyjemne w każdym aspekcie, doznanie.
— A słyszałyście o PSAS? — przypomniała sobie nagle egzotyczną informację Jolka. Ku naszemu zdziwieniu okazało się, że nie jest to kolejna nazwa epidemii wiejskiego inwentarza. Za dziwaczną nazwą kryło się zjawisko pozornie przyjemnie, acz w niekontrolowanej dawce na pewno uciążliwe, czyli tzw. Syndrom Permanentnego Podniecenia Seksualnego.
— To dopiero musi być niezła jazda — rozmarzyła się Monika, cytując tytuł doniesienia prasowego: „200 orgazmów dziennie”.
– Oszalałaś? — przystopowała jej zapędy Anka, przypominając, że biedna kobieta, której się to przytrafiło, dochodzi nawet wtedy, kiedy przebywa obok wirującej pralki.
— A pomyśl: jedziesz samochodem, wiadomo jakie polskie drogi są. Wertepy! I co? Wypadek gwarantowany — otrzeźwiała koleżankę. Monika po chwili namysłu stwierdziła, że może i ma rację, nie mogła się jednak powstrzymać, żeby nie dorzucić: - Ale tak choć z 20 dziennie…
Był czy nie był
Żeby podkręcić atmosferę, rzucam hasło udawania. Bo wiadomo: czasem to po prostu wyższa konieczność. Anka była akurat w temacie, zasługa jej poprzedniego, niedoszłego (oj, to słowo bywało prorocze) absztyfikanta.
— Przy nim to ja nabrałam takiej wprawy w udawaniu, jak w filmie „Kiedy Harry poznał Sally” - poinformowała ze śmiechem.
— A nie lepiej było udzielić korepetycji? — podpuszczała Monika, a Anka zrezygnowana wyznała z rozbrajającą szczerością:
— Wierz mi, on nie był już reformowalny, jemu nawet amnestia maturalna w tych sprawach nic by nie pomogła.
Na temat udawania dziewczyny okazały się zgodne:
— Czasem trzeba, żeby się nie męczyć — stwierdziły. A Monika dorzuciła, że zdarza jej się, szczególnie kiedy ma gorszy dzień, że byle pretekst wyprowadza ją z nastroju.
— Kiedyś tak mnie drażnił nieogolony zarost Jarka, że musiałam pojęczeć przez chwilę, żeby on mógł skończyć, bo ja nie mogłam. No ni w ząb, ciągle tylko czułam tą jego szorstką szczecinę na policzku. No masakra — rzuciła.
— Dobrze, że oni nie mogą udawać — skwitowała sprawę Anka. A Monika zauważyła z przekąsem, że lepiej, gdyby potrafili udawać, a nie przydarzały im się za to problemy ze wzwodem. Na nasze pytające spojrzenia, speszona zamilkła. Zgodnie więc milczałyśmy razem z nią, nie śmiejąc drążyć poczynionego przed chwilą mimowolnego wyznania. W końcu Anka rzuciła ze śmiechem:
- To jak, dziewczyny? Pogadałyśmy, a teraz, żeby tradycji stało się zadość: papierosek czy lody?
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze