Pływające, trzcinowe wyspy
EWELINA KITLIŃSKA • dawno temuGranatowe, zimne wody jeziora Titicaca, mimo panującego na nim przeraźliwego chłodu i trudnych warunków, są przyjazne. Albo też za takie zwykli je uważać Indianie Uros, żyjący na pływających po akwenie wyspach, gdzie wszystko – podłoże, domy, meble i łodzie wykonane są z trzciny.
Popołudnie w skąpanym słońcem Puno jest leniwe. Ostre i chłodne powietrze daje znać o tym, że jesteśmy 3 800 metrów nad poziomem morza. W powietrzu jest mniej tlenu, niż na nizinach, z których pochodzimy. Szybciej więc czujemy znużenie i poświęcamy czas na spokojną przechadzkę po miasteczku.
Ciasto i mięso
Stolica peruwiańskiego altilpano – wyżynnego regionu o surowym klimacie jest nadzwyczaj spokojna. Przechadzający się po nim ludzie też wydają się być bardziej wyciszeni od swoich rodaków z innych miast. Za to bardziej widać tu przywiązanie do tradycji i folklory. Panie w melonikach z czarnymi sznurami warkoczy na plecach i z tobołkami owiniętymi barwnymi chustami są dużo częściej widoczne niż współcześnie ubrane kobiety. Miejsce to słynie z rękodzieła, dobrych, ręcznie tkanych płócien, tańców ludowych wykonywanych podczas hucznych fiest oraz legend. Najważniejsza z nich to ta, która rzutuje na kulturę i religię całego Peru, mówiąca o wynurzeniu się z wód jeziora Titicaca Manco Inca i Mama Ocllo, którzy byli pierwszymi Inkami.
Tymczasem przechadzamy się pośród ich potomków po niewielkim, ale zadbanym Plaza de Armas, gdzie drzewa przycięte są w geometryczne figury, niekiedy przypominające licznie hodowane w tej okolicy alpaki. Mijamy pomnik Arco Deustua, postawiony na cześć poległych bohaterów walczących o niepodległość. Ludziom na całym świecie zależy na tym, by móc decydować o sobie i być niezależnym.
Ponieważ jest akurat pora obiadowa, więc decydujemy się pójść na targ, żeby coś przekąsić. Nie tylko zresztą po to – fascynuje nas poznawanie życia codziennego Peruwiańczyków i jeśli tylko możemy znaleźć się blisko niego, wykorzystujemy okazję. Przed wejściem do hali targowej, gdzie wszystko jest na sprzedaż, czuwa nad odwiedzającymi to miejsce sam Pan Bóg, któremu postawiono tu kapliczkę. W środku mieszanina barw, zapachów i przeróżnych towarów. I tylko dziwi nas, że tak mało jest tu kupujących. Kiedy przychodzimy do pań wyciskających soki ze świeżych owoców, natychmiast ożywają i z zadowoleniem uruchamiają sokowirówki. Pijąc napój na antresoli targu zerkamy w dół pawilonu. Pod nami rozciągają się stoiska z mięsem. Nie widać specjalnie ani kupujących, ani sprzedawców, najliczniejsze są psy, które czekają na łatwy łup. Jeszcze tydzień temu od tego widoku i mięsnego zapachu, niektórych z nas by zemdliło przy jedzeniu. Teraz już jesteśmy przyzwyczajeni do kontrastów i ze spokojem delektujemy się ciastem.
Dobudowa górnej warstwy
Przed rejsem na słynne pływające wyspy mamy jeszcze trochę czasu, więc kilkoro z nas decyduje się na przejażdżkę rikszą, które są tu bardzo liczne. A kiedy już wszyscy są gotowi do drogi, jedziemy do portu. Stamtąd łodzią motorową płyniemy przez porośnięte trzciną jezioro. Zachodzi słońce i na niebie pojawiają się chmury. Błyszczące w słońcu wody jeziora nieprzyjaźnie ciemnieją i nabierają surowego wyglądu. Wyspy są oddalone od brzegu o jakieś pół godziny drogi. Mamy więc czas, żeby podziwiać widoki pagórkowatego terenu Puno, łowiących ryby wędkarzy i kołyszących się na wietrze trzcin.
Wpływamy na teren wysp i z dala widać trzcinowe łódki stojące przy trzcinowych brzegach. Dopływamy do jednej z nich i wita nas komitet powitalny kolorowo ubranych kobiet w obowiązkowych melonikach. Serdecznie podają nam ręce, gdy schodzimy na uginający się pod stopami miękki ląd.Zapraszają nas na trzcinowe ławki i pokazują jak się wyplata wyspę, bo mieszkając na niej, trzeba wciąż dobudowywać górną warstwę, ponieważ dolna, na kilka metrów zanurzona w wodzie niszczeje gnijąc lub rozkładając się.
Nieopodal nas kobiety siedzą w kole i wyszywają barwne kobierce z ludowymi wzorami. Wypada u nich coś kupić za tę gościnę. W końcu chodzimy po całej ich wyspie, zaglądamy do trzcinowych szałasów, wspinamy się na wieżę, żeby z góry spojrzeć na trzcinowe połacie pływających wysp, albo ciekawie podglądamy jak łowią ryby przy pomocy uwięzionych ptaków.
To nie jest wymarły skansen, gdzie tubylcy dopływają z lądu pozorować przed turystami dawne życie Indian Uros. Oni naprawdę tu mieszkają. W szałasach wiszą suszące się ubrania, na sąsiadującej wyspie pływa budynek szkoły dla dzieci, koty uciekają przed psami. Jednak życie tu nie jest proste i coraz więcej ludzi przenosi się na ląd. A jeśli już tu zostaje, to i tak stara się korzystać ze zdobyczy cywilizacji, o czym świadczą stojące przed jednym z szałasów baterie słoneczne.
Esto la, esto la
Przed jedną z chat siedzą małe dziewczynki. Wojtek woła nas, żebyśmy przyszli, bo te małe chcą nam coś zaprezentować. I kiedy przychodzimy, trzy urocze brzdące, zaczynają nieśmiało śpiewać dobrze znaną nam piosenkę:„Esto la, esto la, niech żyje, żyje nam. Esto la, esto la, niech żyje, żyje nam. Jeszcze raz, jeszcze raz, niech żyje, żyje nam, niech żyje naaaam.”Dostają burzliwe oklaski, choć pewnie lepiej, jakby tej piosenki nie znały, a śpiewały te swoje, w języku ajmara lub keczua. Turystyka jednak zmienia kulturę i świat w ogóle nie do poznania. Kiedy wsiadamy na jedną z trzcinowych łódek, żeby na czymś tak unikalnym przemierzyć wody Titicaca, wszyscy mieszkańcy wyspy zbierają się, żeby nam zaśpiewać, jak bardzo życzą nam stu lat życia. Kilkoro z dzieci zabiera się z nami na rejs. Śpiewają piosenki, a potem wyciągają ręce po napiwki, albo cukierki. Biegają między nami, albo wdrapują się nam na kolana, wesoło śmiejąc się. Żal kończyć taki rejs pełen radości i międzykulturowej integracji. Jednak zaczyna się robić już ciemno i niestety, przeraźliwie zimno. Nie mam pojęcia, jak ta małe dzieci mogą biegać z gołymi stopami po tej zawilgoconej ziemi, to jest – trzcinie.
Dopływamy znów na wyspę i jest już kompletnie ciemno. Odwiedziny turystów na wyspach kończą się, a mieszkańcy zaczynają się szykować do kolacji i do snu. W przerębli, bo tak chyba należy nazwać wycięte w środku trzcinowej wyspy oczko wodne, jeden z mieszkańców zarzuca sieci na ryby. Tymczasem my, szczękając z zimna zębami udajemy się na ląd, wprost do restauracji, gdzie podobne ryby możemy dostać już oprawione, przyprawione i upieczone w piecu przez peruwiańskiego kucharza.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze