Dawne stolice Tajlandii
EWELINA KITLIŃSKA • dawno temuPolska ma Gniezno, Kraków i Warszawę, a Tajlandia ma Sukhothai, Ajutthai i Bangkok. Prawda, że to pewna zbieżność z naszą historią? Nawet okresy świetności odpowiedników naszych polskich stolic są prawie te same. Prawie, bo różnice wynoszą plus minus 100 lat. Nie będę jednak zanudzać datami, ale zabiorę w podróż po obu dawnych stolicach. Tak szybciej poczujecie ducha minionej potęgi królestwa tajskiego.
Około 100 km na północ od Bangkoku leży Ajutthai – poprzednia stolica Tajlandii, która przez ponad 400 lat była potężnym ośrodkiem handlowym i kulturalnym, dominującym w Azji Południowo-Wschodniej. Dzisiaj to stare, zniszczone, ale jakże romantyczne miasto. Jest jednak narodowym skarbem Tajlandii. Kiedy w 1767 roku Birmańczycy zdobyli miasto po dwuletnim oblężeniu, spłonęło niemal wszystko. Z 1700 istniejących wówczas świątyń ocalało do dziś zaledwie 50. To daje wyobrażenie, jak wielkie musiało to być miasto — liczyło niegdyś około miliona mieszkańców. To, co pozostało, i tak jest warte zobaczenia.
Łuszczące się złoto
Rozpoczynamy zwiedzanie w zespole świątynnym Wat Ratchaburana. Odrapane z tynku budowle czerwienią się ceglastym kolorem na tle trawy. Płaski teren, żadnych drzew, schronienie przed słońcem dają jedynie cienie strzelistych wieżyczek okalających największą z nich – prang. Krypta, która się w nim znajdowała, kryła w sobie bezcenne skarby. Architektura przypomina Angkor Wat w Kambodży. Dzisiaj prang w kształcie kolby kukurydzy góruje nad okolicą, świadcząc o dawnych bogactwach. Chętni mogą po schodach wdrapać się do jego środka, by spojrzeć z góry na miasto. Wokół schodów tłoczą się turyści. Rezygnuję więc z tej gratki, by rozejrzeć się dokoła. Z dala od najbardziej znanych budowli jest zazwyczaj ciszej i pusto. Na placu wyłożonym posadzką w kolorze cegły spokojnie i z majestatem spoczywają odziane w złote szaty posągi Buddy. Z odłamanymi ramionami, ale nadal dostojne, spoglądają na przybyszy ze spokojnym uśmiechem na ustach. Zniszczenia widać wszędzie. Przy wyjściu z zespołu świątynnego, wzdłuż muru stoi szereg posągów. Bez głów, ramion, z utrąconymi częściami nóg. Smutny to widok.
Mam przed sobą niemal cały dzień, ale spieszno mi, by odwiedzić wszystkie zakątki. Nie mogę więc za długo bawić w jednym miejscu. Moim kolejnym celem jest Wat Phra Si Sanphet. Trzy słynne szare czedi, strzeliste wieże, są symbolem Tajlandii. Były niegdyś sercem najważniejszego zespołu świątynnego Ajutthai, a obecnie ich wizerunek wykorzystuje się w tajskich spotach reklamowych i filmach przygodowych zachodnich producentów. W tym dużym zespole zachowały się na budowlach spore fragmenty tynku, ale i tak wystają spod nich czerwone, płaskie cegły. Widać, że grunt pod nimi ciągle pracuje – wiele murów jest pozapadanych lub pofałdowanych, wieżyce nie trzymają pionu, odchylają się na boki. Można odnieść wrażenie, że wszystko jest zaniedbane. Ale nie można Tajom zarzucić, że nie dbają o tradycję, kulturę i obiekty kultu religijnego. W pobliskiej, bardziej współczesnej świątyni wierni składają w ofierze kwiat lotosu, kadzidła, zapalają świece. Nawet najbiedniejsi mogą zadbać o Buddę. Za niewielką opłatą można kupić płatek złota, który następnie wciera się w posąg. To dlatego posążki przed świątyniami wyglądają tak, jakby całe się łuszczyły. Jednak to świadczy o religijności i hojnych sercach Tajów, podobnie jak wieńce z wonnych kwiatów składane u stóp Buddy.
Otulony Budda
Jest w Ajutthai jeszcze jeden element, który przywodzi na myśl Angkor Wat. To otulona korzeniami drzewa głowa Buddy, która spoczywa w głębokim śnie w ruinach świątyni Wat Mahathat. Drzewo, które ją uwięziło, spowija pomarańczowożółta szata, tak jakby ono samo stanowiło posąg. Wokół posągu jest niski płotek, nie można więc do niego podejść, a czujny strażnik pilnuje, by nie urazić Buddy, trzymając głowę wyżej niż on. Wszyscy poruszają się więc wokół drzewa w kucki. Na ogół turyści robią zdjęcie w tym miejscu i biegną dalej podziwiać uroki dawnej stolicy.
Zdecydowałam się przejść po terenie tego zespołu. Zaskoczyło mnie, że chyba żadna z jego budowli nie trzyma pionu, wyglądają, jakby chciały pokazać, że są indywidualistami, każda z nich wyrasta z ziemi w swoją stronę, nie bacząc na to, że powinna harmonijnie współgrać z innymi. Krzywa wieża w Pizie może się przy Wat Mahathat schować. Jak to wszystko jeszcze stoi? Nie tylko ja nie wierzę własnym oczom. Przechodzący obok mnich również uwiecznił je na zdjęciu.
Upalny dzień daje się we znaki nie tylko turystom, ale również rikszarzom, którzy w przerwie w pracy drzemią pod drzewami. Po męczącym dniu chętnie skorzystałabym z przejażdżki, ale moim kolejnym celem podróży jest Sukhothai, miasto położone ponad 300 km w linii prostej na północ od Ajutthai. Zdecydowanie lepszym środkiem transportu od rikszy jest autobus.
Kiedy docieramy do Sukhothai dwa dni później, zaskakuje nas pogoda. Po raz pierwszy pada deszcz. To chyba zapowiedź zbliżającej się już za niecały miesiąc pory deszczowej. Ale nawet opady nie dają ochłody. Jest tylko bardziej wilgotno i trudniej się oddycha. Bogata niegdyś stolica królestwa Tajlandii to dzisiaj 70 kilometrów kwadratowych parku historycznego. Podobnie zniszczona i zdewastowana jak Ajutthai. Z poszarzałymi posągami i budowlami świątynnymi.
Uwolnij zwierzę, oczyść się z grzechu
Jednym z ciekawszych miejsc wydał mi się Wat Si Sawai, czyli sanktuarium składające się z trzech stojących obok siebie bogato rzeźbionych prangów, przypominających kształtem kolby kukurydzy. Początkowo poświęcone były hinduistycznym bóstwom, ale w rozkwicie buddyzmu zostały zaadaptowane na potrzeby tej religii. O ile Ajutthai może poszczycić się wyrafinowaną architekturą, o tyle największą chlubą Sukhothai jest doskonała, precyzyjna i niezwykle bogata w ornamenty rzeźba. Smoki, ptaki, węże i słonie strzegą tajemnic budowli. Widać to doskonale w Wat Sorasak, gdzie wokół stojącej samotnie czedi (świątyni w formie wieży) z czerwonej cegły wyłaniają się ze ścian głowy świętych słoni. Całość pięknie komponuje się z przyrodą, bujnie kwitnącymi na pomarańczowo drzewami.
To, co odróżnia Sukhothai od późniejszej stolicy — Ajutthai, to zdecydowanie mniej turystów, spokój i cisza. Nad jeziorem, nad którym pięknie kwitną lilie wodne, siedzi na tronie jeden z ważniejszych władców dawnej Tajlandii – Rama Kamheng. Tuż obok niego rozłożył swój kramik handlarz ptakami. Wydawać by się mogło, że to okrutne, że trzyma ptaki w maleńkich klatkach, w których zwierzęta ledwo mogą się poruszyć. Ale to wiąże się z osobliwym zwyczajem. Otóż Tajowie, chcąc odkupić swoje grzechy, czynią dobro dla innych. Jednym z tego przejawów jest uwalnianie zwierząt z niewoli. Można kupić dowolne nieduże zwierzę i wypuścić je na wolność, by wróciło do swojego domu. Oczywiście im większa opłata, tym więcej grzechów można w ten sposób odkupić, przegnać na dłużej złe moce i odwrócić uwagę złego losu, gdyby przypadkiem miał nas na celowniku. Oczywiście handlarz po sprzedaniu wszystkich zwierząt łapie inne, nowe i zapełnia nimi klatki.Kupujemy klatkę z dwoma ptakami. Otwieramy zasuwkę i w ułamku sekundy oba przerażone stworzenia czym prędzej uciekają. Wiemy, że możemy być spokojne o swój los – po takim akcie wspaniałomyślności nic nie powinno nam grozić.
Bardzo przypadł mi do gustu ten zwyczaj. A i idea zwracania wolności jest piękna. Zawsze znajdzie się na sumieniu jakiś grzech, który można by odkupić. Kilka dni później, kiedy widzimy w Laosie klatkę z niedźwiadkiem stojącą w zagajniku niedaleko turystycznej miejscowości, patrzymy znacząco po sobie. Ale to, czy wypuściłyśmy niedźwiedzia do lasu, niech zostanie tajemnicą aż do kolejnej opowieści.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze