Jacy są Japończycy?
URSZULA • dawno temuJapończycy są z reguły dobrze ubrani, eleganccy, obwieszeni sprzętem elektronicznym najnowszej generacji, niezbyt pomocni, nieśmiali, wiecznie zapracowani… Wymieniałam w myślach różne określenia, bardzo szybko jednak przekonałam się, że sprawa z takimi podsumowaniami wcale nie jest prosta. Jak to się stało? Po prostu wyjechałam poza Tokio.
Ponieważ powrót z Kraju Kwitnącej Wiśni zbliża się wielkimi krokami, zebrało mi się na podsumowania. Spędziłam rok otoczona ludźmi mającymi zupełnie inne zaplecze kulturowe i co mogę teraz o nich powiedzieć? Jacy są Japończycy?
Na pewno są pracowici i pilni. Każdy mieszkaniec tego kraju, czy to dyrektor koncernu Mitsubishi, czy jego żona, która gotuje obiady i pierze skarpetki, wypełniają swoje obowiązki starannie i nienagannie, poświęcając temu większość czasu i energii. Na pewno są grzeczni aż do przesady – porozumiewają się za pomocą ustalonych formułek, a to dlatego, że szanują drugą osobę i nie chcą jej urazić. Nigdy nie powiedzą nic prosto w oczy, trzeba wiecznie głowić się, co naprawdę mieli na myśli, mówiąc to czy tamto. Jacy jeszcze są? Chyba trochę chłodni, dużo czasu musi upłynąć, by otworzyli się na drugą osobę i zbliżyli się do niej, szczególnie jeżeli osoba ta pochodzi z zagranicy, chociaż nie jest to, jak twierdzą niektórzy mieszkający w Tokio gaijini, niemożliwe.
Japończycy są z reguły dobrze ubrani, eleganccy, obwieszeni sprzętem elektronicznym najnowszej generacji, niezbyt pomocni, nieśmiali, wiecznie zapracowani… Wymieniałam w myślach różne określenia, świadoma tego, że za parę tygodni będę musiała powtarzać je 150 osobom dziennie. Bardzo szybko jednak przekonałam się, że sprawa z takimi podsumowaniami wcale nie jest prosta. Jak to się stało? Po prostu wyjechałam poza Tokio.
Moja koleżanka gaijinka ma chłopaka Japończyka o imieniu Naoki. Chłopak ten zaprosił ją, mnie i mojego przybyłego z wizytą męża do swojego rodzinnego miasteczka, a właściwie wioski w górach. W wiosce akurat odbywał się festiwal świątynny matsuri, potem pokaz fajerwerków, a wieczorem byliśmy zaproszeni do domu Naokiego na kolację. Prawdę mówiąc, miałam mieszane uczucia co do tej wycieczki. Doceniałam bardzo, że kolega chce pokazać nam japońską wieś, którą niewielu gaijinów ma okazję oglądać, ale zaproszenie do domu to chyba przesada.
Troje nieznajomych gaijinów ledwo co mówiących po japońsku na rodzinnej japońskiej kolacji! I to jeszcze na wsi, w miejscu, gdzie ludzie nie widują osób z zagranicy zbyt często! Już wyobrażałam sobie grzeczne miny gospodarzy nieudolnie maskujące zażenowanie przechodzące momentami w przerażenie, wymianę grzecznościowych formułek, krępującą ciszę, która nastąpi potem, oraz usilne starania obu stron, by jak najszybciej spotkanie zakończyć. Nic takiego jednak nie nastąpiło, wręcz przeciwnie.
Gdy nasza gaijińska gromadka pojawiła się na miejscu, matsuri już trwało. Mijający nas korowód gwizdał na nasz widok i krzyczał „hello!”. Starszyzna obnosiła po wsi mikoshi – malutki domek bóstwa, a każda znaczniejsza rodzina, w tym także naszego przyjaciela, zajęła się ozdabianiem jednego wozu dashi, a potem ciągnięciem go w pocie czoła przez ulice ku uciesze bóstwa.
W Japonii wierzy się, że bóstwa to swojego rodzaju urzędnicy i ciężko pracują przez cały rok, zajmując się np. zapewnianiem urodzaju czy strzegąc ludzi przed wszelkimi nieszczęściami, a matsuri to dzień, gdy bóstwo ma wolne i trzeba je odpowiednio zabawić. Gdy dwa wozy dashi wejdą sobie w drogę, zatrzymują się i następuje „bitwa”. Siedzący na wozie muzycy niczym opętani walą w bębny i dmą we flety, a reszta uczestników krzyczy, tańczy i klaszcze w dłonie. Oczywiście wygrywa ten wóz, którego załoga głośniej hałasuje i tym sposobem zyskuje pierwszeństwo przejazdu. Bóstwo śmieje się do rozpuku, a korowód rusza dalej.
Rodzina Naokiego wcale nie była wstrząśnięta naszym widokiem i po krótkim powitaniu oznajmiła, że krewni i znajomi już od rana ciągną wóz w niemiłosiernym upale i że mężczyźni muszą natychmiast iść im pomóc. Mężczyzn było dwóch: Naoki i mój przerażony mąż, który nie zna ani słowa po japońsku, co nie przeszkodziło mamie i babci Naokiego we wciągnięciu go do domu i przebraniu w tradycyjną yukatę – bawełniane kimono. Kobiety były tak stanowcze, że nawet nie próbowaliśmy protestować. Mąż w yukacie wyglądał tak, że przez pół godziny nie mogłam opanować śmiechu i wszyscy ciągnący wóz uważali chyba podobnie. Jednak po kilku stwierdzeniach, że jest bardzo duży i ma wielki nos (takie uwagi nie mają nic wspólnego z powściągliwą japońską grzecznością, do której jestem przyzwyczajona), zawiesili mu na szyi medalion świątynny i zaczęli bawić się w przeciąganie liny służącej do ciągnięcia wozu, by sprawdzić, czy jest od nich silniejszy.
Gdy korowód matsuri ruszył dalej, porywając ze sobą mojego męża, ja z koleżanką wróciłyśmy do domu Naokiego, gdzie także zostałyśmy przez mamę i babcię przeobrażone w Japonki. Rodzinna kolacja zupełnie nie wyglądała tak, jak sobie wyobrażałam. Gdy korowód odprowadził bóstwo powrotem do świątyni i tym samym matsuri dobiegło końca, rozpoczął się pokaz fajerwerków i cała rodzina Naokiego weszła na dach, by je podziwiać. Na dachu stało kilka skrzynek po piwie, przygotowany był zapas alkoholu i grill, więc wszyscy ochoczo zabrali się do ucztowania, głośno żartując i entuzjastycznie komentując kolejne fajerwerki. Szalony wuj Naokiego urządził konkurs dla dzieci, który polegał na rozłupaniu wielkiego arbuza metalowym prętem – jednym ciosem, po samurajsku – a kiedy dzieci nie dawały rady, sam zaprezentował, jak się to robi, czemu towarzyszyły niekończące się śmiechy i żarty.
Wszyscy okazywali nam zainteresowanie, jednak bez przesady, podchodzili, pytali o różne rzeczy, ale ewidentnie nie czuli się skrępowani naszą obecnością. Ciepła i swojska atmosfera przywodziła na myśl imprezy rodzinne na przykład we Włoszech, zupełnie zapomniałam, że jestem w Japonii. Wielu uczonych japonistów pisało o tym, że w czasie matsuri następuje swoiste rozluźnienie obyczajów i idą w niepamięć rozmaite społeczne konwenanse, jednak mimo to byłam pewna, że w tej rodzinie taka atmosfera panuje zawsze. I tak oto przez chwilę ja – obca gaijinka, która znała Japończyków wyłącznie „z zewnątrz”, ze standardowych sytuacji szkole, w pracy, na ulicy – miałam okazję poznać ich od zupełnie innej strony. A więc jacy są Japończycy? Chyba nie jestem zbyt dobra w podsumowaniach. Fotografie Karolina Gołąb
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze