„Iron Man 3”, Shane Black
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuZdecydowanie najlepszy film w całym cyklu. Shane Black doskonale wie, jak budować napięcie. Oszałamiający pokaz najnowszych technologii, sceny zapierające dech w piersiach, kpiarski ton. Mnóstwo tu przezabawnych scen, trafionych aluzji, znakomitych puent i ripost. Black odrzuca hollywoodzki patos, nie bredzi o amerykańskich wartościach, stawia na zręczną zabawę konwencją. Nie ma nudy, jest napięcie, są emocje. Komercyjne kino z najwyższej półki i jednocześnie tzw. ubaw po same pachy.
Pamiętam, kiedy ogłoszono, że Disney nabył prawa do ekranizacji komiksów Marvela. Obawiałem się wtedy super-bohaterów w wersji grzecznej, słodkiej, uproszczonej. Infantylnej i familijnej. Ale (na szczęście!) nic z tego. Pierwsze próby (Thor) mogły budzić wątpliwości, ale już Avengersi zachwycili dosłownie wszystkich. Podobnie będzie z trzecim Iron Manem: Avengersom co prawda nieznacznie ustępuje, ale – powiedzmy to od razu – to zdecydowanie najlepszy film w całym cyklu.
Tym razem Tony Stark (Robert Downey Jr.) zmierzyć się będzie musiał z (podobnie jak on sam kochającym medialne show) terrorystą, Mandarynem (Ben Kingsley). Wzorowany na Bin Ladenie zamachowiec korzysta ze wsparcia (kolejne alter ego naszego bohatera) pieniędzy i wiedzy genialnego naukowca, Aldricha Killiana (Guy Pearce). Ten ostatni, poza władzą nad światem, pragnie też narzeczonej Stark’a, panny Pepper Potts (Gwyneth Paltrow). I chociaż Iron Man jest daleki od formy (po ukazanej w pierwszej scenie porażce cierpi na syndrom stresu pourazowego, chorobliwą bezsenność, nieustanne ataki paniki) rzuca swoim przeciwnikom wyzwanie za pośrednictwem mediów. A, że podaje własny adres, następnego dnia helikoptery Mandaryna ścierają w pył jego nadmorską rezydencję w Malibu. Poobijany Stark ukrywa się, by naprawić (uszkodzony w trakcie bombardowania) żelazny kombinezon.
Shane Black doskonale wie, jak budować napięcie. Początek właściwie rozczarowuje, pierwsze pół godziny bywa zwyczajnie nudne. Ale od wspomnianej sekwencji nalotu akcja przyspiesza i pędzi już do samego końca. Co ważne: chociaż Iron Man 3 to oczywiście oszałamiający pokaz najnowszych technologii, chociaż są tu sceny (finałowa bitwa, ratowanie pasażerów prezydenckiego samolotu) naprawdę zapierające dech w piersiach, najważniejszy pozostaje (kochany przez fanów Starka) kpiarski ton. Mnóstwo tu przezabawnych scen, trafionych aluzji, znakomitych puent i ripost. Black odrzuca hollywoodzki patos, nie bredzi o amerykańskich wartościach, przeciwnie: stawia na zręczną zabawę konwencją. Dostaje się współczesnym mediom i ich dzieciom: sfrustrowanym celebrytom. Nawet przyjaźń herosa z małym chłopcem (uroczy Ty Simpkins) nie staje się tu (o dziwo) pretekstem do prezentacji ekranowego kiczu. Jednocześnie Black nie zapomina, że reżyseruje hollywoodzką superprodukcję: od wspomnianego zawiązania akcji nie ma tu chwili nudy, przeciwnie: jest napięcie, są emocje a nawet obawa o (umówmy się: oczywisty od samego początku) wynik finałowego starcia.
Powiem więcej: Black zwraca wiarę w koncepcję hollywoodzkiej superprodukcji. W ostatnich latach wysokobudżetowe, kalifornijskie widowiska straciły wiele. Nie wyszła im na dobre tak zmiana formatu z 90 na ponad 120 minut, jak i kluczowa rola trailera: liczyły się dwie-trzy kluczowe sceny, których widowiskowość miała przyciągnąć widzów do kin. A, że pomiędzy owymi scenami bywało naprawdę słabo… Black z jednej strony widowiskowością zmiata konkurencję, z drugiej (jako m.in. scenarzysta pierwszej, kultowej Szklanej pułapki) pamięta czasy, kiedy chodziło nie tylko o to, by widz kupił bilet, ale też, by wyszedł z kina zadowolony. By przez cały czas znakomicie się bawił. I taki właśnie jest nowy Iron Man: komercyjne kino z najwyższej półki i jednocześnie tzw. ubaw po same pachy. Polecam!
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze