„Holy Motors”, Leos Carax
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuZeszłoroczne Cannes miało swoje kontrowersje. Ale nic nie mogło równać się z Holy Motors! Owacje na stojąco i widzowie opuszczający salę w trakcie projekcji. Nagłówki o „przyszłości kina” i oskarżenia o artystyczne oszustwo. Trzeba przyznać: powracający po 13 latach milczenia enfant terrible francuskiego kina wzbudził ferment, jakiego dawno nie widzieliśmy.
Zeszłoroczne Cannes miało swoje kontrowersje (pisaliśmy choćby o Pokusie). Ale nic nie mogło równać się z Holy Motors! Owacje na stojąco i widzowie opuszczający salę w trakcie projekcji. Nagłówki o „przyszłości kina” i oskarżenia o artystyczne oszustwo. Trzeba przyznać: powracający po 13 latach milczenia enfant terrible francuskiego kina wzbudził ferment, jakiego dawno nie widzieliśmy.
Co w sumie nie dziwi: jego Holy Motors nie posiada tradycyjnie rozumianej fabuły. Początku, końca, głównego wątku, konfliktu czy nawet bohaterów. Tzn. jeden bohater jest: tajemniczy mężczyzna (Denis Lavant), który codziennie rano wsiada do wielkiej, białej limuzyny. W środku czekają na niego profesjonalne przyrządy do charakteryzacji i kierowca: Celine (Edith Scob), która wozić go będzie na kolejne „spotkania”. Na każdym z nich bohater pojawi się jako zupełnie inna postać. Raz będzie żebraczką, kiedy indziej tancerzem, kaleką, biznesmenem, zabójcą, animatorem… W każdym z wcieleń przeżyje coś ważnego: w jednym zabije, w innym sam umrze. Ale zawsze po chwili wróci do auta, by (coraz bardziej znudzony) przygotować się do kolejnej przemiany.
W Holy Motors aż kipi od bogactwa kontekstów, nawiązań, cytatów. Ci, którzy lubują się w tego rodzaju łamigłówkach, będą mieli prawdziwe używanie. Płynna tożsamość, późna nowoczesność, umowność postrzegania, granice percepcji, śmierć i reinkarnacja: do wyboru, do koloru. Ale Carax wydaje się traktować intelektualną ważkość własnego dzieła ze sporym przymrużeniem oka. Co chwila podrzuca nam kolejny trop (bo jest tu tajemnica, a my, widzowie, chcemy ją rozwikłać), z każdego po chwili się wycofuje. I tak właśnie wolę czytać Holy Motors: jako nieskrępowany wygłup, punkrockową prowokację, kpinę z naszych przyzwyczajeń. Wtedy zaczyna mi się ten film podobać.
I to bardzo. Zaniepokojonym wyjaśniam: Carax nie będzie męczył was rozedrganymi, amatorskimi zdjęciami. Nie każe wam przez trzy godziny patrzeć, jak oddychają drzewa itd. Przeciwnie: jego film jest barwny, dynamiczny i przede wszystkim perfekcyjnie zrealizowany. Każdy z epizodów ma swoją odrębną estetykę, każdemu towarzyszy zdumiewająca wizja plastyczna. Cały ten kalejdoskop broni też znakomite aktorstwo (odtwarzającego tu w sumie 11 ról) Denisa Lavant’a (Boy Meets Girl, Bardzo długie zaręczyny). Do tego dynamiczny montaż, przepiękne zdjęcia, błyskotliwa reżyseria. Trudna do zdefiniowania; dzika, transowa i ekstatyczna energia poszczególnych scen (choćby niezapomniani akordeoniści w katedrze!). Wszystko by mieszać rzeczywistość ze snem, melodramat z horrorem, filozofię z kpiną, psychodramę z musicalem. Całość interpretować można w zasadzie dowolnie. Ja odebrałem Holy Motors przede wszystkim jako hołd dla szalonej, surrealistycznej wyobraźni Bunuela. I dla barokowej błazenady Felliniego. A więc dla czasów, w których kino mogło być prowokacją, snem, artystyczną rewoltą, zwykłym żartem, pstrokatym cyrkiem… nie dyktaturą notowań typu Box Office.
Oczywiście: podobnie odważnych filmów powstaje całe mnóstwo. Ale zwykle są amatorsko (lub nazbyt hermetycznie) zrealizowane. I dowiaduje się o nich jedynie (również hermetyczna) publiczność festiwalowa. Carax wyrwał się z tych ograniczeń: zafundował nam techniczny majstersztyk, który w dodatku potrafił uczynić głośnym, popularnym, budzącym kontrowersje. Nie jest to oczywiście film dla każdego, ale zdeklarowanych kinomaniaków namawiam. Abstrahując od tego, czy Holy Motors ma jakiś głębszy sens. Moim zdaniem nie ma, ale nie o to tu chodzi. To dzika, psychodeliczna (cytując autora WOŚP) jazda bez trzymanki. A w taką podróż zawsze warto się wybrać.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze