„Sherlock Holmes”, Guy Ritchie
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuUltrakomercyjna superprodukcja skierowana do szerokiego odbiorcy. Wielkie widowisko w hollywoodzkim stylu. Wyśmienita rozrywka. Guyowi Ritchie'emu udało się przemycić pewne elementy literackiego pierwowzoru. Reżyser, na przekór licznym adaptacjom utrwalającym obraz detektywa jako podstarzałego i podtatusiałego dżentelmena, wraca do pierwotnego zamysłu Arthura Conan Doyle'a. I daje nam Holmesa ekscentryka, zagubionego geniusza na granicy obłędu, mizantropa, narcyza, wariata i morfinistę. Mamy tu do czynienia z prawdziwym koncertem rewelacyjnego aktorstwa.
Wreszcie jest: poprzedzony miesiącami rozbuchanej, sprytnej kampanii reklamowej Sherlock Holmes trafia właśnie na nasze ekrany. Czy spełnia pokładane w nim nadzieje? I tak, i nie. Bo wszystko zależy tutaj od tego, jakie konkretnie oczekiwania względem nowego Holmesa mieliście.
Już na wstępie wypada powiedzieć: to przede wszystkim ultrakomercyjna superprodukcja skierowana do tzw. szerokiego odbiorcy. Wielkie widowisko w hollywoodzkim stylu. Wyśmienita rozrywka i nic więcej. Albo prawie nic, bo Guyowi Ritchie'emu udało się przemycić tutaj pewne elementy literackiego pierwowzoru. Charakter całej tej produkcji najlepiej można zaobserwować na przykładzie tytułowego bohatera.
Bo z jednej strony (na szczęście!) główną cechą Holmesa pozostaje wybitna inteligencja; nadal mamy tu do czynienia z mistrzem dedukcji. W dodatku reżyser, na przekór licznym telewizyjnym adaptacjom utrwalającym obraz legendarnego detektywa jako podstarzałego i podtatusiałego dżentelmena, wraca do pierwotnego zamysłu Arthura Conan Doyle'a. I daje nam Holmesa ekscentryka, zagubionego geniusza na granicy obłędu, mizantropa, narcyza, wariata i morfinistę.
Ale na tym też kończą się podobieństwa. Bo już w pierwszych scenach będziemy mieli okazję zaobserwować: Holmes Ritchie'ego to także profesjonalny karateka, zawołany bokser i wyśmienity akrobata. Czyli typowy mięśniak rodem z kina akcji. I taki też jest cały ten film: to przede wszystkim ekranowe "łubu-dubu", w którym dużo bardziej niż Holmesa czuć Bonda czy też Bourne'a. Tak też jest to wszystko sfilmowane: króluje zasada kolorowego kalejdoskopu i dynamicznego montażu, a więc narracji, która nie skłania widza do zanadto wnikliwej analizy zdarzeń.
I dobrze, bo też scenariusz jest tu najsłabszym elementem. Fundamentalna zasada opowieści o Sherlocku Holmesie (a więc precyzyjnie skonstruowana zagadka, którą nasz bohater musi rozwikłać) schodzi na dalszy plan. Na pierwszym planie mamy przede wszystkim przestrzeń, w której panowie mogą kopać, tłuc, biegać, skakać, strzelać, wywoływać eksplozje itd.
Oddzielnym tematem jest tutaj sam reżyser. Ponad dziesięć lat temu Guy Ritchie był tym, który przeszczepił idiom "nowego kina gangsterskiego" na europejski grunt. Ówczesny mąż Madonny doprawił posttarantinowskie patenty dużą dawką cynicznego, czarnego angielskiego humoru.
I w ten sposób wykreował swój własny, charakterystyczny i niegdyś bardzo świeży styl. Gorzej, że Ritchie najwyraźniej utknął na tym etapie, od lat dostarcza widzom wciąż takie same historie; najzwyczajniej się powtarza. Wydawało się, że to właśnie perspektywa stworzenia kina historycznego, a więc kostiumowego, może otworzyć Ritchie'ego na nowe formy wyrazu, wzbogacić jego styl.
Niestety (chociaż fani pewnie powiedzą: na szczęście) nic takiego się nie stało. To wciąż ta sama narracja, którą tak dobrze znamy już z Przekrętu i Porachunków. A więc dużo tutaj atrakcyjnie sfotografowanej przemocy, miejsce normalnych dialogów zastępuje nieustanna "grypsera" zawsze zwieńczona błyskotliwą puentą, a sami bohaterowie są uroczy, ale mało realistyczni (bo też i do przesady wręcz ekscentryczni).
O dziwo jest w tym jakaś metoda, styl Ritchie'ego po raz kolejny zdaje egzamin z ekranowej fotogeniczności. Dobrze się to ogląda i fajnie się z tym obcuje. Ale też nie sposób nie dostrzec: ta na wskroś współczesna koncepcja przeniesiona jest w realia wiktoriańskiej Anglii w sposób czysto mechaniczny i niezbyt adekwatny.
No właśnie: pomimo wszystkich zarzutów, pomimo licznych zagrań dość ordynarnie komercyjnych (choćby naprawdę zbyt ostentacyjnie zapowiadające kontynuację zakończenie), całość ogląda się bardzo przyjemnie. Na pewno duża w tym zasługa fenomenalnie odtworzonych realiów Londynu ery rewolucji przemysłowej. Ludzkie umysły zaprząta gwałtowny rozwój nauki i techniki, krajobraz przysłaniają dymy coraz to nowych fabrycznych kominów.
A całość (co nie tylko tworzy sugestywny nastrój filmu, ale jest też zgodne z historyczną prawdą) tonie w brudzie i potokach wszechobecnego błota. Jednocześnie w arystokratycznych salonach rozkwita moda na ezoterykę, rodzą się tajemne sekty i stowarzyszenia, kwitnie hermetyzm, spirytyzm i satanizm. A zabójczo precyzyjna, racjonalna logika Holmesa sprawia, że nauka nie tylko triumfuje, ale także dekonspiruje kuglarskie podłoże owej "czarnej magii".
To właśnie było esencją pierwszych opowiadań o Holmesie i ten aspekt na szczęście zachowano.
Ale przede wszystkim mamy tu do czynienia z prawdziwym koncertem rewelacyjnego aktorstwa. Mark Strong kapitalnie wciela się w rolę demonicznego czarnego charakteru, Rachel McAdams fantastycznie odnajduje się w skórze holmesowskiej femme fatale.
Jude Law z niezaprzeczalnym urokiem dekonstruuje tradycyjny wizerunek safandułowatego Watsona. Ale pomimo wszystkich tych naprawdę świetnych kreacji i tak na pierwszy plan wysuwa się swoisty "one man show" Roberta Downeya Jr. Fani Downeya (do których zalicza się też i niżej podpisany) mogą być zadowoleni. Ten fantastyczny aktor w swoim czasie (na skutek nieustających detoksów i odwyków) został odsunięty na boczny tor.
Ale powrócił; gdzieś pomiędzy Cudownymi chłopcami a Zodiakiem złapał życiową formę i utrzymuje ją do dziś. Downey w pełni wykorzystał szansę zagrania głównego (i tytułowego) bohatera w obrazie od początku kreowanym na światowy hit. Ukradł cały film dla siebie, w pełni zawłaszczył ekran, zafundował widzom pokaz niesamowitej wirtuozerii.
Holmesa wybudował w oparciu o kontrasty. Chłopięcy urok sąsiaduje tu z psychopatycznym mrokiem, geniusz dedukcji ośmiesza się absurdalnym narcyzmem, niechlujny abnegat wciąż pozostaje dżentelmenem… Wielu widzom trudno będzie zaakceptować Downeyowskiego Holmesa, ale też nie wierzę, żeby znaleźli się tacy, którzy go nie polubią. Naprawdę nie sposób oderwać od niego oczu.
I tak można by długo jeszcze nowego Holmesa i chwalić, i krytykować jednocześnie. Konkluzja pozostaje prosta: to komercyjne, multipleksowe i popcornowe kino z najwyższej półki.
Po prostu świetna rozrywka, w której lepiej nie doszukiwać się drugiego dna, bo najzwyczajniej go tam nie ma. Ci wszyscy, dla których Holmes oznacza tylko arcydzieło literatury, klasykę kryminału, wielopiętrowe łamigłówki rozwikływane w zaciszu angielskich klubów dla dżentelmenów, powinni seans nowego Holmesa omijać jak najszerszym łukiem (naprawdę, szkoda nerwów). Ale pozostali będą się na Sherlocku Holmesie po prostu bardzo dobrze bawić. I tyle.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze