"Graficiarze", Florian Gaag
RAFAŁ BŁASZCZAK • dawno temuZrealizowany przez autentycznych mistrzów sprayu środowiskowy portret writerów - graficiarzy. Film niezależny, szczery i dosadny, powstał z autentycznej potrzeby opowiedzenia o życiu artystów ulicy. Fatalny scenariusz początkującego reżysera, ale sprawna realizacja. Świetni, debiutujący na dużym ekranie aktorzy - naturalni i autentyczni. Szarobure zdjęcia doskonale oddają klimat świata, w którym barwy pojawiają się za sprawą graffiti. Warto obejrzeć, by zobaczyć jak się je robi.
Zrealizowany przez autentycznych mistrzów sprayu środowiskowy portret tak zwanych writerów, czyli graficiarzy.
Poznajemy grupę przyjaciół skupionych wokół graficiarskiego kolektywu KSB (Keep Steel Burning). David, Tino, Elyas i Achim z pozoru spędzają czas tak samo jak ich rówieśnicy — chodzą na imprezy, palą jointy, podrywają dziewczyny, itd. KSB ożywa nocą — to wtedy powstają niesamowite, pokrywające całe pociągi wrzuty (tak młodzi artyści określają swoje dzieła). Wszystko układa się dobrze, dopóki chłopakom nie przybywa konkurencja w postaci kolektywu ATL (Above the Law). ATL wprowadza sztukę graffiti na nowy poziom — ich wrzuty są większe, lepsze pod względem technicznym, pokrywają coraz to nowe przestrzenie. Rozpoczyna się szalony wyścig obu kolektywów. Napędzana chorą ambicją konkurencja wykracza poza nocne życie dworcowych hal. Niezbędna, by dorównać ATL, mobilizacja wpierw naraża naszych bohaterów na konflikt z ich codziennym środowiskiem, później czyni z nich obiekt żywego zainteresowania policji.
Graficiarze to film, któremu z całych sił chciałoby się dopingować. Niezależny, szczery i dosadny. Wydaje się, że powstał z autentycznej potrzeby opowiedzenia o życiu artystów ulicy. Niestety. Mimo najlepszych chęci uczciwość nakazuje powiedzieć, że debiutujący tym obrazem Florian Gaag to nowicjusz, któremu bardzo daleko jeszcze do poznania całego filmowego know-how. Przede wszystkim Gaag nie ma podstawowej wiedzy o tym, jak budować scenariusz filmowy. W efekcie jego dzieło to w większym stopniu zbiór niepowiązanych ze sobą ilustracji niż pełny i spójny film. Nie ma tu dla widza właściwie żadnego punktu zaczepienia. Nie ma początku, środka i końca, nie ma zagadnienia fabularnego, wokół którego niezainteresowany bezpośrednio tematem odbiorca mógłby skupić swoją uwagę. W efekcie Graficiarze fascynują, ale jednocześnie nudzą.
Co gorsza, niedoświadczony reżyser (autentyczny znawca środowiska, niegdyś popularny monachijski writer) wyraźnie nie potrafi przyswoić percepcji innej niż własna. To, co jest oczywiste dla niego samego, nie zasługuje na dalsze objaśnienia. I tak stracona zostaje niepowtarzalna okazja, by opowiedzieć światu o graficiarzach w sposób pełny, ciekawy i zrozumiały. Nie ma tu nawet prób, by odpowiedzieć na pytanie: dlaczego? Dlaczego ci młodzi ludzie narażają się na aresztowania i wyroki, dlaczego inwestują swoje oszczędności w drogi sprzęt? Co chcą wyrazić, czemu ich twórczość ma służyć? Tego się w trakcie projekcji Graficiarzy niestety nie dowiemy.
A szkoda. Szkoda dlatego, że film realizują zawodowcy, bezpośredni znawcy tematu — i o jakiejkolwiek niekompetencji nie może być tutaj mowy. Gdyby Gaag zadał sobie trud opowiedzenia o ideologii, życiu i celach writerów, byłyby to informacje z pierwszej ręki. Szkoda także dlatego, że — poza fatalnym scenariuszem — mamy do czynienia z w miarę sprawnie zrealizowanym filmem. Świetni są, w większości debiutujący na dużym ekranie, aktorzy. Naturalni i autentyczni, sprawiają, że wierzymy we wszystko, co pokazuje nam reżyser. Zgrabnie dobrano pozostałe środki wyrazu — szarobure zdjęcia doskonale oddają klimat świata, w którym barwy pojawiają się właśnie za sprawą graffiti. Podobnie muzyka — ciężki, buczący hip-hopowy podkład dodaje filmowi wiarygodności. Gdyby jeszcze w tej oprawie zaistniała jakakolwiek historia, gdyby opowiedziano nam cokolwiek o samych bohaterach… Niestety, tak się nie stało.
Mimo to są dwa powody, dla których warto obejrzeć Graficiarzy. Pierwszym jest samo graffiti. Zrealizowali je na potrzeby filmu europejscy mistrzowie stylu — Neon, Won, Cemnoz, Pure i Ciel. W dodatku nie są to dopieszczane miesiącami arcydzieła odległe od rzeczywistości. Gaag postawił tutaj na realizm, współpracujący z nim artyści działali we wzorowanych na rzeczywistych, a więc zwykle ograniczonych czasem (i zainteresowaniem policji) warunkach. Stąd z jednej strony dajemy wiarę pokazanym tutaj ilustracjom, bo nie są one tak bardzo odległe od tych, które obserwujemy na co dzień. Z drugiej strony wrzuty zachwycają, nie pozostawiają wątpliwości, że writerzy to artyści, którzy muszą wykazać się nie tylko brawurą, ale także talentem i techniką. Jest tutaj także bezcenny dla laika pokaz, jak się to robi. Ileż razy zadawałem sobie to pytanie, mijając uliczne rysunki? Gaag i jego ekipa pokazują bez upiększeń — naprawdę dobrzy graficiarze po prostu biorą farby i wykonują długie, płynne ruchy, naciskając spusty sprayów. Powstaje bezkształtna masa barw, z której drobne pociągnięcia wydobywają kontury, cienie, kształty. A efekt zachwyca. Dla samej tej demonstracji warto obejrzeć Graficiarzy.
Drugim walorem tego obrazu jest miasto. A gra je Warszawa. Zupełnie zresztą przypadkowo — Gaag przez ponad trzy lata zabiegał o zgodę na wykorzystanie przestrzeni kolejnych niemieckich i zachodnioeuropejskich metropolii. Bez skutku. Dopiero władze Warszawy dały mu zgodę na pokrycie rysunkami autentycznych obiektów w centrum miasta. Gaag pięknie odwdzięczył się naszej stolicy, czyniąc ją jedną z bohaterek swojego filmu. To właściwie dopiero trzeci (obok Boiska bezdomnych Adamik i Warszawy Gajewskiego) obraz ukazujący Warszawę taką, jaka jest naprawdę. A więc daleką od wypełnionych iście sycylijskim słońcem parodii Manhattanu a la produkcje ITI-TVN. Szorstką, chaotyczną, brudną, a jednak piękną. Piękną także za sprawą niezłomnego entuzjazmu jej mieszkańców.
Film wzbudza sympatię i jest wiarygodny.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze