Goście, goście
MAJA KRUM • dawno temuCiotka Barbara miała pecha, bo mieszkała w małej miejscowości nad morzem. W miejscowości owej było zwyczajnie i sezonowo – zimą autobus do miasta kursował rzadko, dzieci cioci Barbary umierały z nudów, a nikt z rodziny z głębi kraju nie kwapił się, żeby ciocię nawiedzać. Za to latem wszystko stawało na głowie. Jej spokojny zimą dom na początku każdych wakacji zamieniał się w hotel.
Ciotka Barbara – zacna kobieta o łagodnych oczach i gołębim sercu – miała pecha, bo mieszkała w małej miejscowości nad morzem. W miejscowości owej było zwyczajnie i sezonowo – zimą autobus do miasta kursował rzadko, dzieci cioci Barbary umierały z nudów, a nikt z rodziny z głębi kraju nie kwapił się, żeby ciocię nawiedzać. Za to latem wszystko stawało na głowie, bo do miejscowości zjeżdżali wczasowicze. W powietrzu unosiła się woń gofrów z dżemem, smażonych ryb i kremu Nivea. Pachniało też brakiem asertywności ciotki. Jej spokojny zimą dom na początku każdych wakacji zamieniał się w hotel – nie taki dobrze prosperujący pensjonat z napisem „Zimmer”, tylko przytułek dla bliższej i dalszej rodziny, która radośnie zwalała się cioci na głowę, ciągnąc ze sobą latorośle, psy, walizki i pontony.
Kobieta przez dwa miesiące gościła wujostwo, kuzynostwo, powinowactwo i dawne koleżanki nie wiadomo skąd. Całemu towarzystwu pasowało wakacyjne leżakowanie w słonecznym nadmorskim miasteczku, jedzenie jajecznicy przygotowanej przez „tę kochaną Basieńkę”, popijanie piwka na werandzie i wnoszenie do przedpokoju ton piasku w dziecięcych sandałach. Kiedy jedna banda wyjeżdżała, zjawiała się następna, bo przecież wszystkim dzieciom potrzeba jodu. Ba, czasem turnusy się zazębiały, nie dając Basi czasu na refleksję, że zaraz skończy się lato, zrobi się przenikliwie zimno i wszyscy Zbędni wrócą do swoich miast.Można by powiedzieć, że Basia prowadziła dom otwarty, dom zapraszający, taki, do którego w każdej chwili można wpaść, coś zjeść, pogadać z gospodarzami. Dom otwarty brzmi tak jakoś światowo – oto jesteśmy na luzie, serca mamy na dłoni, na brak przyjaciół nie narzekamy. Tylko że ciocia była tym piekielnie zmęczona.
Ja nie mieszkam nad morzem, tylko w Warszawie, a goście nie przyjeżdżają do mnie ze względu na atrakcyjne warunki klimatyczne i szum fal. Goście przybywają załatwić rozmaite sprawy – na przykład wizy za ocean. Przez kilka lat na wzór ciotki Barbary prowadziłam w mieszkaniu nieformalny hotel, najczęściej dla ludzi, których raczej słabo znałam: dla koleżanek znajomych kolegów, kuzynek, które ostatnio widziałam podczas własnej Pierwszej Komunii, i braci dawnych znajomych z pracy. Moje mieszkanie było jak hotel, no bo jak tu komuś odmówić, przecież nocleg dla przyjezdnego jest jak kubek wody dla wędrowca na pustyni.
Każdy gość dostawał do dyspozycji naszą sypialnię, która nie łączyła się z kuchnią i żaden gwizdek czajnika nie budził śpiących gości bladym świtem. Wraz z niezadowolonym, acz dobrze wychowanym partnerem życiowym sypialiśmy na sofie. Każdy gość miał inne sprawy do załatwienia, inne zwyczaje i odmienne zachcianki: matka kolegi z liceum paliła w ukryciu jednego papierosa za drugim, rozpylając dla niepoznaki w powietrzu pół dezodorantu, koleżanka koleżanki ustawicznie chodziła na imprezy i dzwoniła o trzeciej w nocy, żeby po nią przyjechać, bo nie może trafić, znajoma kolegi wprawiała mnie w zakłopotanie, pytając o mentolową nić dentystyczną lub cytrynę, których rzecz jasna nie miałam.
Kiedy zauważyłam, że gości mamy co drugi tydzień, że wstajemy wcześniej, żeby nie zajmować łazienki, skoro gość ma ważną sprawę w mieście, że ciągle zmieniam pościele i odbieram kogoś z dworca, to mi się odechciało. A jeszcze bardziej mi się odechciało, kiedy kuzynka, którą znam tylko z opowiadań, bez jakiejkolwiek zapowiedzi stanęła w progu i oświadczyła, że zostanie na kilka dni, bo chce polatać po sklepach. Nikt się nie chce przyznać, skąd miała nasz adres.
Nie lubię już gości i bardzo ich unikam, trudno, przykład Barbary zapadł mi w pamięć. Obcy w domu to rzecz nienaturalna, a dom jest moją twierdzą i schronem. To straszne, egoistyczne, wiem, wszak Polacy właśnie „czym chata bogata” w świecie słyną. Ja stałam się taką oto chamką, co nie zaprasza gości, i mam to w nosie. Mnie się nie chce siedzieć wieczorem i gadać o niczym albo biegać rano po bułki, bo w domu pusto. Lubię, kiedy ktoś wpadnie na obiad czy kolację, a potem sobie pójdzie, lubię też spotykać się w mieście, bo takie spotkanie można zakończyć w dowolnej chwili. Zresztą, żeby było sprawiedliwie, sama też nie przepadam za spaniem w obcych domach i takie praktyki ograniczam do minimum.
Wracając zaś do ciotki Barbary, to jej letnie przygody znam tylko z opowiadań. Wraz z rodzicami jeździliśmy do niej w listopadzie, kiedy dopadała ją chandra, a dzieciaki wyły z nudów. Wtedy wyglądanie jakiegokolwiek gościa, który wcześniej byczył się u niej latem, przypominało raczej czekanie na Godota.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze