Lokomotywownia
REDAKCJA • dawno temuSą w przyrodzie tacy, którzy dają, i tacy, którzy biorą, są też tacy biorący, którzy trafiają na dających i na odwrót. I mogłabyś pomyśleć, że to idealna sytuacja – tak pasować do siebie jak dwa kawałki puzzli. Z odpowiednim fragmentem u boku w symbiozie żyć. Ktoś daje, Ty bierzesz albo na odwrót, ale zawsze zgodnie ze swoją naturą. Ale nie. Człowiek musi sprawę tak pokomplikować, żeby mu się na łeb zwaliła w najgorszy możliwy sposób.
Najmilsza Kazo,
Wiesz? Zgłupiałam ostatnio. Mam kumpelkę, fajna dziewczyna, jakkolwiek chyba zbyt energiczna i mężczyźni, odkąd pamiętam, podchodzili do niej z pewnym dystansem i respektem. Trudno im się dziwić… Zawsze umiała zaradzić każdej sytuacji, wszystko za wszystkich załatwić, słowem: ideał. I tego ideału wszyscy się bali. Jakby już kogoś zagarnęła pod skrzydełka, tak długo by niańczyła, aż udusiłby się albo uciekł, spocony, z poszarpanymi nerwami. Ale to jej nie spotykało, bo to tylko jedna strona medalu. Po drugiej zawsze dybie jakiś leniuchowaty wymoczek… Traf chciał, że na takiego wymoczka nigdy długo nie musiała czekać. Pchali się do niej drzwiami i oknami. W końcu ostatnio pojawiła się nadzieja. Przystojny, rozwiedziony biznesmen. Zachwycił się nią. Sytuacja dość klasyczna, ona sekretarka, on – szef zaprzyjaźnionej firmy. Raz i drugi spotkali się, jakiś wspólny wyjazd, po kilku miesiącach zamieszkali razem. Odetchnęliśmy w naszej paczce z ulgą. Do wczorajszego wieczoru…
Martyna wpadła do mnie na wieczorne martini. Miewam taką słabość, z Tobą pijam krupnik, a z Martyną martini. Jakoś do niej pasuje. I zaczęło się. Martyna wyjęła laptopa i przeprosiła, że sobie niejako przy okazji sprawdzi pocztę przez blue tootha, bo prowadzi teraz trochę spraw Zygmunta i słabo u niej z czasem, więc tak mimochodem będzie klepała w klawisze i jednocześnie sobie pogadamy. „Hm…” – pomyślałam. „No, może rzeczywiście coś się uda pogadać, dobrze, że chociaż znalazła dla mnie chwilę”. Przeznaczyła dla mnie całe trzy godziny. Mimochodem klepiąc w klawisze, rozliczyła tymczasem swój i jego PIT, plus jeszcze jeden dla dorosłej córki Zygmunta. Odpowiedziała jeszcze na cztery firmowe maile, wysłała ofertę usług dla zainteresowanego kontrahenta. Wszystko to nie przerywając zajmującej rozmowy. Monologu właściwie. O tym, jaki ten Zygmunt wspaniały, tylko tyle spraw zwaliło mu się ostatnio na głowę, że postanowiła mu pomóc. I tak powolutku przejmuje wszystkie sznureczki. – Martyna, bójże się Boga! – krzyknęłam. – Przecież ty go wykastrujesz, dziewczyno, on się przy tobie poczuje nieważny, niepotrzebny!
– Coś Ty! – zaśmiała się z prostotą. – Jemu konieczna jest taka pomoc, sam mnie o nią prosił, bo…
I tego Ci, Kaza, nie streszczę, bo do dziś mną telepie. Okazało się, że on potrzebuje pomocy, bo jego matka wyjeżdża do Stanów. Ot, tak sobie postanowiła na pół roku do siostry polecieć. I te sznureczki, Kaza, to Martyna nie Zygmuntowi z ręki po jednym wybiera, tylko matce, której niefrasobliwie cały pęczek wcisnął nasz kolega biznesmen. Fatum, kochana, wisi nad moją Martynką. Fatum, ani chybi – cokolwiek by zrobiła, gdziekolwiek by serce oddała, wycisną je jak gąbkę i jeszcze jako kompres do steranego męskiego czoła przyłożą, bez cienia zastanowienia. Ot – dają, to brać. Świat to jedna wielka lokomotywownia, gdzie takie jak Martyna stoją i buchają parą w pełnej gotowości.
No i czemu mnie to denerwuje? Czemu, do jasnej cholery?
Margola
***
Kochana Margolu,
O Martynie już kiedyś pisałyśmy. Tylko wtedy miała na imię Lucyna i była dla odmiany moją znajomą. Nosiła świat na swojej głowie – czy świat tego chciał, czy nie.
Są w przyrodzie tacy, którzy dają, i tacy, którzy biorą, są też tacy biorący, którzy trafiają na dających i na odwrót. I mogłabyś pomyśleć, że to idealna sytuacja – tak pasować do siebie jak dwa kawałki puzzli. Z odpowiednim fragmentem u boku w symbiozie żyć. Ktoś daje, Ty bierzesz albo na odwrót, ale zawsze zgodnie ze swoją naturą. Ale nie. Człowiek musi sprawę tak pokomplikować, żeby mu się na łeb zwaliła w najgorszy możliwy sposób, i niemałą w tym rolę odgrywają kreowane przez otoczenie postawy i wzorce, którym próbujemy dorównać. Ma być partnerstwo i basta, każdemu po równo i po połowie, choćby to miało oznaczać, że antylopa musi rozszarpać lwa i pożreć go ze smakiem.
A tak z innej, ale sąsiedniej beczki – tak sobie myślę, że za jakiś czas Martyna wpadnie do Ciebie z podkrążonymi oczami albo może nie będzie nawet miała czasu wpaść, ot – zadzwoni, w słuchawkę zachlipie, na swój los ciężki, lokomotywi się uskarży. Że oto w kwiecie wieku, ni stąd, ni zowąd, bez ostrzegawczej ciąży matką została, i to synka od razu dorosłego, biznesmena po przejściach, z drugą mamusią zupełnie gratis. Druga mamusia do związku wniesie matczyną zazdrość o ukochanego wyniunianego dziubdziusia, oko uważne i ucho czujne na wypadek rysy na krysztale pożycia, którą to rysę skrupulatnie wydrapie tysiącem złośliwych uwag i rad życzliwych jak anonim pod adresem Martyny. Z koronnym „Zygmuś tylko mój rosołek lubi” na czele.
Jak ktoś tak długo syneczka piastuje, nos i pupę podciera, za sznureczki pociąga, to tak łatwo ich z rąk nie wypuści na rzecz jakiejś obcej kobiety, która się nie wiadomo skąd pojawiła, omamiła, oplątała i ubezwłasnowolniła biedaka. Powiesz mi, że taki scenariusz odpada, że mamusia do Stanów uleciała i w bogactwach się pławi beztrosko, w słomianym kapeluszu na głowie, na plażach ciepłej Florydy. Kto wie, czy wyjechała, czy uciekła z lokomotywowni… Ale jakoś ciężko mi uwierzyć, że nie wróci pewnego dnia o swoje się upomnieć, swoje, co oddała na przechowanie („od początku mi się ta Martyna nie podobała”), a on taki zabiedzony, wychudł, posiwiał…
Zatem, jak już pisałam, w przyrodzie są dający i biorący. Osobiście zaliczam się do tej drugiej grupy, chociaż bywa, że nie jest mi z tym najwygodniej. Ty światu masz za złe, że Martynę wszyscy wokół wykorzystują. Niepotrzebnie, to nie ci wykorzystujący są tu jedynymi winnymi, ale i sama Martyna. Ideał – mówisz? Strzeż mnie, losie, od takich ideałów, co to żyły sobie wyprują do ostatniego włókienka, otoczenie w permanentnym poczuciu winy pozostawiając. Nie jestem tego warta, tak jak i Zygmunt pewno. I trudno nam będzie odpłacić za to tą samą monetą.
Jedyna pociecha dla Twojej nadodpowiedzialnej przyjaciółki w tym, że jak tak dalej pójdzie, to za parędziesiąt lat sama Martyna będzie sączyć drinka z palemką na słonecznych plażach Florydy, o ile oczywiście na oczy przejrzy chociaż na pół roku. Tymczasem stery przejmie przedstawicielka następnego pokolenia lokomotyw i poprowadzi na wody spokojne Martyny syneczka po czterdziestce, rozwiedzionego wprawdzie, ale ciągle przystojnego, z kołnierzykiem troskliwą kobiecą ręką zaprasowanym, chusteczką do nosa na gumce w kieszeni…
Kaza
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze