Koncepcja odważna, bo z gruntu mało filmowa. Ale z początku działa znakomicie. Daje wrażenie intymności, stanowi swoiste, psychologiczne lustro. Prawdę czytamy pomiędzy wierszami, wnioskujemy z małych gestów, mimowolnych odruchów. I szybko orientujemy się, że narzucona konspiracja to sekret sukcesu romansu naszych bohaterów: zbyt wiele ich różni, by mogli tego w normalnych warunkach nie dostrzec. Ross zgrabnie dopasowuje do spokojnego rytmu swojej opowieści wszystkie zabiegi formalne: dyskretną, z rzadka jedynie obecną muzykę, eteryczne zdjęcia, specyficzne (bo przecież hotelowe) oświetlenie. Po premierze 28 pokoi dyskutowano o kreacjach aktorskich: zdaniem jednych przesadnie infantylnych, wg innych celnie odzwierciedlających urok tego typu spotkań. I nie przeczę: zgadzam się z tą ostatnia opinią. W ogóle pierwsza połowa filmu nie budzi zastrzeżeń: jest urokliwa, ma unikalny nastrój, ogląda się ją bardzo dobrze.
Gorzej, że gdzieś w połowie „coś” się psuje. Bohaterowie obijają się o swoje codzienne życie, idealizują przelotną relację, chcą rozpocząć wspólne życie. I z tym Ross radzi sobie średnio: wyraźnie brakuje odrobiny przewrotności, subtelne niedopowiedzenia zastępuje (cokolwiek łopatologiczny) konkret, całość skręca w rejony niebezpiecznie bliskie łzawym melodramatom. W dodatku cudowna z początku koncepcja ograniczenia przestrzeni z czasem zaczyna uwierać. Brakuje oddechu, nowych elementów, stopniowania napięcia, rozwoju narracji. Stąd nie przeczę: dałem się uwieść 28 pokojom. Z początku oglądałem je z prawdziwą satysfakcją, ale… w 2/3 projekcji nie potrafiłem oderwać się od kalkulacji, ile już z owych tytułowych pokoi oglądaliśmy, ile ich wciąż jeszcze jest przed nami. Bo niestety: w pewnym momencie film gubi swój urok i zaczyna się zwyczajnie dłużyć.
A więc z jednej strony mamy tu film straconej szansy, z drugiej nad wyraz dojrzały i interesujący debiut. I chociaż trudno o jednoznaczny werdykt, zapewniam, że obejrzeć i tak warto.