Dieta po swojemu
DOROTA ROSŁOŃSKA • dawno temuJednym z najczęstszych postanowień noworocznych jest zrzucenie kilku bądź kilkunastu kilogramów. Jednak diety z książek nie zawsze pasują do naszego charakteru i podniebienia. Dlatego próbujemy sami stworzyć dietę „na naszą miarę”. Na swoich warunkach. Sprawdźcie, jak to działa.
Jednym z najczęstszych postanowień noworocznych jest zrzucenie kilku bądź kilkunastu kilogramów. Jednak diety z książek nie zawsze pasują do naszego charakteru i podniebienia. Dlatego próbujemy sami stworzyć dietę „na miarę”. Na swoich warunkach.
Ania (30 lat, pracownik telefonii komórkowej z Warszawy):
— Poradniki sprawdzają się według mnie jedynie przy wychowywaniu dzieci i to nie w stu procentach. Przy dietach z książek trudno utrzymać dyscyplinę. Ja muszę mieć twardą osobę nad sobą. Inaczej nie będzie efektów. Za bardzo lubię słodycze i książki kucharskie. Dlatego po porodzie, gdy zostało mi parę kilogramów, poszłam do specjalistów: dietetyka i trenera fitness.
Dietetyk najpierw zmierzył mnie i zważył na specjalnej wadze, gdzie podano także stan mojej tkanki tłuszczowej. Wyrok zapadł: 5 kilo czystego tłuszczu do zrzucenia! Przy takiej diagnozie chyba nikt nie pozostanie obojętny. Zwłaszcza, że mój dietetyk kazał mi przeliczyć mój tłuszcz na kostki masła. Potem położył 25 kostek na stole i powiedział: tyle tłuszczu masz na sobie, chyba jest ci ciężko. Nakazał mi zrezygnować z pieczywa, tłuszczu, niektórych mięs. Musiałam jeść pięć razy dziennie i każdą porcję starannie zważyć, by nie zjeść za dużo. Gdyby wizyta u dietetyka była jednorazowa, po tygodniu jadłabym to co zwykle. Na szczęście spotykaliśmy się co dwa tygodnie i musiałam relacjonować efekty diety oraz stawać na wadze. Czułam się jak przed ważną klasówką, a ponieważ należałam kiedyś do kujonów, rzetelnie przygotowywałam się do tych egzaminów. Jakbym chudła dla dietetyka, nie dla siebie.:)
Najgorsze było pilnowanie ilości dekagramów jedzonej makreli, fety czy pomidorów. Żeby się do tego zachęcić, kupiłam fantastyczną wagę kucharską z super gadżetami. Ważenie stało się przyjemnością.
Na efekty nie musiałam długo czekać. Po dwóch miesiącach wchodziłam już w ciuchy sprzed ciąży. Nie mogłam tego zrobić przez cały rok po porodzie.
Dorota (28 lat, ekonomistka z Warszawy):
— Mam za słabą wolę, jeśli chodzi o diety. Na dodatek nie umiem i nie lubię gotować. Jak więc mogłabym pichcić sobie coś zdrowego, gdy na sam widok marchewki i garnka mam drgawki? Ponieważ pracuję aktywnie, mój sposób odżywiania nie jest zdrowy. Nie mam czasu na sałatki, po których za chwilę jestem głodna. Poza tym mam kulinarne zachcianki, którym często ulegam. Uwielbiam na przykład zjeść śniadanie dopiero w pracy. Po drodze do biura kupuję drożdżówki i kawę w kawiarni. W pracy rozkładam gazety (prasówka to obowiązek w moim zawodzie) i delektuję się porankiem. Późniejsze posiłki to też nic lekkostrawnego. Zapewniam.
Gdy chciałam schudnąć, poradziłam się szwagra maratończyka, co robić, by być tak chudym jak on. Nauczył mnie odpowiedniego stylu biegania. Trzeba biec powoli, ale długo. Choć nigdy nie lubiłam biegać, ten styl mi odpowiadał. Przy takiej metodzie trudno się zasapać. Ciało powoli się rozgrzewa i wpada w trans. Czasem trudno mi było się zatrzymać. Nie przemęczałam się. Biegałam dwa do trzech razy w tygodniu po 20–30 minut. W miesiąc wyglądałam doskonale schodząc poniżej 60 kg. Jeśli chodzi o dietę… w tej metodzie najbardziej podobało mi się, że nie musiałam jej zmieniać.
Edyta (45 lat, historyk sztuki z Warszawy):
— Uwielbiam luksus, więc gdy postanowiłam schudnąć, opracowałam dietę, w której ilość zastąpiłam jakością z najwyższej półki. Miałam ten luksus, że moje córki bliźniaczki właśnie zaczęły studia w innym mieście. Dzięki temu odszedł mi obowiązek codziennego gotowania dla czwórki. Każde zakupy w supermarkecie (takim z zagraniczną żywnością wysokiej jakości) były dla mnie świętem. Kupowałam drogie sery, oryginalne hiszpańskie oliwki, kapary czy owoce morza. W małej ilości. W końcu dwoje dzieci na studiach to spore wydatki. Do tego wspaniałe wino. Dosyć, że miałam ucztę dla podniebienia, to z małej kolacji robił się ekskluzywny wieczór dla dwojga przy lampce wina. Na śniadanie przygotowywałam pyszne sałatki owocowe, a zamiast zwykłego pieczywa podawałam chrupkie chlebki z kminkiem lub prażoną cebulą. Na talerzu wyglądały jak dzieła sztuki. Chętkę na słodycze zabijałam przyrządzając wykwintne ciasto z gorzkiej czekolady. Przy samym przygotowywaniu ciasta już nasycałam się jego smakiem. A resztę zanosiłam do pracy koleżankom.
Miałam też dużo czasu w domu, by do pracy przyrządzić sobie coś ekstrawaganckiego: sałatkę caprese, zupę z groszku i pesto albo pikantne dipy z kawałkami selera naciowego. Jadłam mniej niż zwykle. Ponieważ ilość czasami nie była zadowalająca, poprawiałam sobie humor, pakując jedzenie w piękne pudełka. Estetyka życia jest dla mnie ważna. Dlatego w ten sposób rekompensowałam sobie niedosyt jedzenia.
Waga spadała powoli – w dwa miesiące zrzuciłam 4 kilo. Za to luksus w moim domu (przynajmniej w kuchni) zagościł na dobre.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze