Mój sąsiad to śmieciarz!
MARIANNA KALINOWSKA • dawno temuPatologiczne zbieranie przedmiotów jest coraz częstszym problemem społecznym. Szacuje się, że cierpi na nie 5% Amerykanów. Syllogomania, bo tak nazywa się ta choroba, bywa uzależnieniem silniejszym niż narkotyki. Zdarza się, że chory gromadzi w swoim otoczeniu tyle przedmiotów, że nie ma miejsca do spania.
Magda (34 lat, bibliotekarka z Bytomia):
— Pan Jerzy mieszka na trzecim piętrze naszej kamienicy. Zna się z moim tatą od urodzenia, przyjaźnili się w dzieciństwie, jako dziewczynka mówiłam do niego nawet „wujek”. Jak się spotka pana Jerzego na ulicy, wygląda i zachowuje się normalnie. Jest czysto ubrany, można z nim normalnie porozmawiać. Ale to, co ma w swoim wielkim mieszkaniu, przechodzi ludzkie pojęcie.
Zaczęło się chyba wtedy, kiedy piętnaście lat temu zmarła jego żona. Nagle, we śnie. Po prostu się nie obudziła. To był dla nas wszystkich szok, bo ciocia Halinka była pełna życia, radosna i kochały ją wszystkie dzieci. Miała wylew.
Pan Jerzy pogrążył się w depresji. Zrozumiałe, został zupełnie sam, nie mieli z ciocią Halinką dzieci ani żadnej rodziny. No i bardzo kochał swoją żonę. Tato i inni sąsiedzi opiekowali się nim, bo my tu wszyscy ze sobą dobrze i blisko żyjemy od pokoleń.
Po jakimś czasie pan Jerzy wrócił do siebie, podniósł się po stracie, zaczął znów się uśmiechać i udzielać towarzysko.
Odetchnęliśmy z ulgą. Myśleliśmy, że już przebolał stratę i znów wszystko będzie tak, jak dawniej.Na początku nikogo nie dziwiło, że pan Jerzy znosi do domu różne przedmioty, najczęściej te znalezione na śmietnikach. Wszyscy wiedzieliśmy, że jest zapalonym majsterkowiczem i naszą „złotą rączką”. Od lat znosiliśmy mu różne zepsute sprzęty, które naprawiał z wielką radością. Więc jeszcze kilka kabli, jeszcze jedna stara pralka, lodówka, jeszcze jedna zepsuta suszarka – to wszystko mogło mu się przecież przydać. Z czasem jednak z jego mieszkania zaczął się dobywać straszny zapach. Na pytanie, co się tam u niego dzieje, odpowiadał wzruszeniem ramion. I dalej znosił do domu różne śmieci.
Potem przestał wpuszczać do siebie kogokolwiek. Nie otwierał nawet pracownikom administracji, którzy przychodzili spisywać liczniki. Ostatnią osobą, która była u niego w domu, był mój tato. Było to dziesięć lat temu; już wtedy mieszkanie pana Jerzego było zawalone śmieciami pod sam sufit. Tato mówi, że Jerzy nie wyrzucał niczego: ani starych gazet, ani opakowań po jogurtach, ani znoszonych ubrań. Rzeczy już wtedy było tyle, że po mieszkaniu można było poruszać się tylko wąskimi korytarzami.
Kiedy smród z mieszkania pana Jerzego (jak już mówiłam – zawsze czysto ubranego i zachowującego się tak samo, czyli normalnie) stał się uciążliwy na tyle, że latem nie można było otwierać okien, kilku sąsiadów spróbowało wpłynąć na zbieracza. Ale kiedy tylko rozmowa schodziła na temat, pan Jerzy głuchł. Na początku jeszcze usiłował się tłumaczyć, mówił, że to wszystko jest mu potrzebne, potem jednak już zawsze udawał, że nie słyszy. Jego zachowanie zmieniło się jednak na tyle, że nie znosił już śmieci w ciągu dnia, ale w nocy, żeby nikogo nie spotkać na schodach, gdy będzie wracał z kolejnym łupem.
Po jakimś czasie sąsiedzi mieszkający najbliżej zaczęli skarżyć się na robactwo. Karaluchy i inne. Dodatkowo wiatr wybił szybę w jednym z pokoi pana Jerzego i z podwórka widzieliśmy, że zalęgły się w nim gołębie. To pozwoliło nam podejrzewać, że do tego pokoju pan Jerzy już nie wchodzi, bo nie ma miejsca.
Zaczęliśmy szukać pomocy z zewnątrz, choć było to trudne. Lubiliśmy przecież wszyscy naszego sąsiada i trudno nam było na niego donosić, ale co mieliśmy zrobić? Czekać, aż zawali się przeciążony strop i pan Jerzy wpadnie ze swoim dobytkiem piętro niżej? Albo czekać na pożar, na jakąś chorobę? A może na śmierć naszego sąsiada? Czytałam historie chorych na syllogomanię i wiem, że wielu z nich kończy tragicznie – umierają w swoich domach z głodu i pragnienia przysypani tonami śmieci.
SANEPID wydał decyzję o doprowadzenie lokalu do właściwego stanu sanitarnego w trybie natychmiastowej wykonalności. Kiedy na miejsce przyjechały odpowiednie służby, zaczęło się piekło. Pan Jerzy dostał ataku szału, krzyczał, że chcą go okraść, ograbić; policja musiała wyważyć drzwi i wyprowadzić go z mieszkania siłą.
Trafił do szpitala psychiatrycznego. Z jego mieszkania wywieziono siedem wielkich kontenerów śmieci. Patrzyłam na przedmioty, które pan Jerzy gromadził przez dziesięciolecia i nie wierzyłam własnym oczom. W osobnych miejscach gromadził nakrętki po napojach, w innych tekturowe wytłaczanki po jajkach (były ich setki!), w innych jeszcze – plastikowe butelki, każda starannie zgnieciona na płasko. Nie wspomnę o zardzewiałym, starym sprzęcie AGD. Miał w swoim mieszkaniu wszystko, co normalni ludzie wyrzucają na śmietnik.
Po kilku tygodniach pan Jerzy wrócił do domu. Przestał się do nas odzywać, schudł, zapadł się w sobie. Było jasne, że to nas obwinia za to, co się stało. Z czasem jednak zaczął znów się uśmiechać, wychodzić z domu i zachowywać, jak gdyby nigdy nic.
Już wiem, co sprawiło, że wrócił do siebie. Ostatnio wracałam w nocy do domu z jakiejś imprezy i na klatce schodowej spotkałam pana Jerzego: tachał na swoje trzecie piętro wielką torbę pełną jakiś kabli i żelastwa. Wyglądał na bardzo szczęśliwego.
Tej choroby nie da się wyleczyć.
Monika (25 lat, nauczycielka angielskiego z Warszawy):
— Moi rodzice mają ogródek działkowy. Od lat uprawiają tam warzywa; czasem im pomagam, choć to miejsce mnie przeraża. A to dlatego, że dwie działki dalej jest straszliwa, wielka hałda śmieci.
Właściciel tej działki – którego chyba nikt nigdy nie widział na oczy, bo znosi to wszystko w nocy – zapełnił ją całą żelastwem. Hałda ma cztery metry wysokości. Jest na niej wszystko, głównie jednak lodówki i stare dziecięce wózki. Wszystko starannie ułożone na kupę, wielką kupę pełną żelastwa. Wiem, że działkowicze walczą od lat z uciążliwym sąsiadem, interweniują, gdzie się tylko da. Od czasu do czasu przyjeżdżają jakieś służby i wywożą wszystko na wysypisko śmieci. Tyle, że po kilku tygodniach hałda znów odrasta. Ponoć ten człowiek przywozi te wszystkie sprzęty wózkiem dziecięcym.
Kiedy tak patrzę na jego dzieło, czuję głęboki smutek. Trochę poczytałam o chorobie, jaką jest syllogomania i wiem, że chorują na nią najczęściej osoby samotne, pogrążone w depresji; zaczynają chorować najczęściej po stracie kogoś bliskiego. Jakby za pomocą przedmiotów łatały w sobie dziury po stracie. Jaka historia kryje się za tą hałdą? Dlaczego ten człowiek od lat uporczywie zbiera lodówki i dziecięce, stare wózki?
Czy nikt nie może mu pomóc?
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze