Zraniłem Cię niechcący...
MONIKA KRÓL • dawno temuWszystko zaczęło się ponad rok temu. Poznaliśmy się i od pierwszego spotkania zakręciło mną jak nigdy w życiu. Od początku wiedziałam, że chcę z nim być i będę. Nie umiem wytłumaczyć, jak zrodziło się we mnie to przekonanie, ale wkrótce stało się ono faktem. Zaczęliśmy się regularnie spotykać. Po jakimś czasie zaproponował, żebym z nim zamieszkała. Zrezygnowałam ze swojego gniazdka i wprowadziłam się do niego.
Dziś już mogę opowiedzieć Wam pewną historię.
Opiekował się mną, dbał o mnie. Kupowaliśmy razem wyposażenie mieszkania i mościliśmy wspólne gniazdko. Spędzaliśmy święta u rodziców. Wydawało mi się, że ten związek jest właśnie tym, co najlepszego w życiu mogło mnie spotkać. W pewnym momencie pojawiła się rysa na nieskazitelnym obrazku naszego stadła. Pierwszym niepokojącym sygnałem, że coś się dzieje źle, były jego wybuchy niepohamowanej agresji. Pierwsza kłótnia i zniszczony kontakt w ścianie. Potem była popielniczka, która wylądowała na stole. Odruchowo skuliłam się w sobie i zaczęłam się zastanawiać, czy następnym razem ta popielniczka zmieni tor lotu i uderzy we mnie. Podczas którejś wizyty u przyszłych teściów jego ręce znalazły się tuż przy mojej twarzy, taki specyficzny sposób poruszania rękami, który można porównać do wygrażania. Złapał mnie wtedy za ramię i próbował wyprowadzić z pokoju. Znowu zrobiłam coś, co nie było po jego myśli, a na dole byli jego rodzice. W mojej głowie zapaliła się lampka ostrzegawcza, musiałam wreszcie zabrać głos. Wywiązała się między nami kłótnia, powiedzmy — światopogladowa. Ja ze swoją kobiecą analizą świata, on konkretny i poukładany informatyk. Rozmowa skończyła się tym, że w ścianę uderzyła klawiatura. Jak się można domyślić, nie poderwała się do lotu samoczynnie.
Powiedziałam mu wtedy, że jeżeli to się powtórzy, to odejdę. Dodałam, że to nie jest groźba a stwierdzenie faktu. Nie przeprosił, powiedział jedynie, że mnie samej nic nie grozi. Nigdy nie uderzyłby kobiety, a jak go “wkurzam “ to się musi jakoś “rozładować”.
Powodem ostatecznego rozstania nie była jednak ta ujawniająca się co pewien czas agresywna strona jego osobowości. Decyzja powstała we mnie w wyniku całego splotu okoliczności. Pewnego dnia dowiedziałam się, że On mnie nie kocha i co ciekawsze — nie kochał mnie nigdy. Starał się mnie pokochać, ale mu nie wyszło. Bardzo starał się też zbudować ten związek i jest mu ze mną dobrze, ale mnie nie kocha. Nie omieszkał też zapytać, czy ja się nie domyślałam, że on do mnie nic nie czuje. To przelało czarę goryczy.
Głupie cielątko ze mnie, ponieważ się nie domyśliłam. Byłam zakochana i zapatrzona w niego jak w obrazek. Nie okłamywałam go, że czuję, kiedy nie czułam. Nie żałuję też tych spędzonych razem chwil, bo sama nie mam sobie nic do zarzucenia. Chciałabym tylko, żeby ktoś potrafił mi wytłumaczyć jego postępowanie. Może łatwiej byłoby mi ukoić ból wywołany bezgranicznym zawodem. Naprawdę nie wiem, jak można mieszkać z kimś, kogo się nie kocha. Wiem, że miłość czasem umiera, a ludzie są ze sobą nadal lub się rozstają. Istnieje jednak poczucie, że na początku było coś, co ich połączyło. Coś, co było piękne i kolorowe. Mnie pozostało poczucie, że wszystko czego doświadczyłam było tylko i wyłącznie maskaradą. Dostałam rolę w sztuce pt. „Związek” i nieopatrznie pomyliłam sztukę z rzeczywistością. Trudno mi się pogodzić z faktem, że przeżywałam coś naprawdę, co było tylko na niby. Nadal nie rozumiem sensu jego słów: „starałem się Ciebie pokochać, ale przykro mi — nie udało się”. Poczułam się po trosze jak szmaciana lalka, która zdążyła się znudzić rozkapryszonemu dzieciakowi. Wziął ją ze sklepu i postanowił się pobawić. Pomyślał, że fajnie byłoby ją mieć na własność. W miarę upływu czasu okazało się jednak, że lalka chciała chodzić na spacery, chciała żeby ją przytulać. Zaczęła też mówić i okazało się, że ma inne zdanie. Pojawiły się problemy…
W naszym pseudo-związku zaczęło się psuć w momencie, kiedy próbowałam mu uzmysłowić, że siedzenie notorycznie w domu i brak perspektyw na przyszłość jest dla mnie nie do zaakceptowania. Bolało mnie także, że widok dziecka doprowadzał go do konwulsji. Kiedyś usłyszałam, że jak zajdę w ciążę, to będę musiała usunąć dziecko. Ja ze swoim tętniącym pod skórą jak gejzer instynktem macierzyńskim idę uśmiercić dziecko, na które tak czekam — kiedy widziałam ten obrazek oczami wyobraźni, czułam ból, żal, strach, a przede wszystkim dojmujące poczucie niezrozumienia.
Pewnego dnia wróciłam do naszego mieszkania z butelką wina. Nie chciałam się upijać. Chciałam się znieczulić, żeby móc zrobić to, co było naprawdę ważne dla mnie — skończyć z dawaniem siebie na tacy. Usiedliśmy przy stole i zaczęliśmy rozmawiać. Wyglądało na to, że moje postanowienie o odejściu jest mu właściwie na rękę. Bynajmniej nie próbował mnie zatrzymywać. Stwierdził, że to moja decyzja i On nie będzie w nią ingerował. Wrzucałam do plastikowych toreb swoje rzeczy i płakałam. On przeniósł się do pokoju i czytał książkę. Tak właśnie rozpadają się związki? Rzeczy wylądowały w taksówce, a ja w mieszkaniu u mojej przyjaciółki.
Po tygodniu oznajmił mi, że nie wie, czy mnie naprawdę nie kochał i na dodatek próbował zostać moim przyjacielem. Ja ze swoim pokrojonym w kawałki sercem zaczęłam się łudzić, że On może zechce mnie znowu przygarnąć. Zdaję sobie sprawę, że moje życzeniowe myślenie było niczym innym jak przejawem desperacji. W związku z włamaniem, o którym wcześniej pisałam, poprosiłam go o pomoc. On oczywiście ochoczo przystał na możliwość wykazania się swoim męstwem. Na deklaracjach się skończyło, bowiem jedyne na co się zdobył, to narzekanie na mnie, że jestem przewrażliwiona a mój strach jest irracjonalny. Stało się dla mnie jasne, że nasz związek nie powstanie jak Feniks z popiołów. Nie chcę też przyjaciela, który nie potrafi mnie zrozumieć. Powiedziałam mu, że mnie zranił i nie potrafię dawać mu dłużej kredytu zaufania, więc nasze kontakty mijają się z celem. Jego reakcja zaskoczyła mnie. Powiedział, że mu dokopuję i że mnie zranił niechcący, ale nie zamierza do końca życia czuć się winnym z mojego powodu. Dał mi do zrozumienia, że cierpi przeze mnie, ponieważ nie chcę, żebyśmy się kontaktowali.
Przyznam, że przez długą chwilę zastanawiałam się, czy przypadkiem to nie ja byłam tą stroną, która nie kochała, choć tak wspaniałomyślnie próbowała. Odwołał się do moich uczuć, choć sam nie zamierzał ich z siebie dawać. Jeszcze niedawno mówił: "Rób co chcesz. Nie chcę Cię już w swoim życiu… Jesteś mi właściwie obojętna." Ale odrobina chłodnego dystansu do niego, którego nabrałam mieszkając z przyjaciółką, okazała się mądrym doradcą. Coś we mnie pękło ostatecznie, pozwoliłam sobie płakać i wściekać się na zmianę przez cały wieczór. Dotarło do mnie, że proszenie i czekanie na miłość jest upokarzające i nie chcę już przez to przechodzić. Może lepiej, że to wszystko się rozpadło? Może dzięki temu będę miała szansę poznać kogoś, kto mnie pokocha, a nie weźmie na okres próbny?
Na szczęście ja sama nie jestem sobie obojetna. Moim przyjaciołom i rodzinie też nie jest wszystko jedno. Byli ze mną, kiedy skręcałam się z bólu i próbowali pomóc tak jak umieli. Nikt mi nie mówił, żebym przestała płakać i nikt nie miał do mnie pretensji o to, że coś znowu czuję. Płaczesz, ponieważ jest Ci źle, masz do tego pełne prawo – właśnie takie słowa dodawały mi otuchy. Nikt mi nie powiedział, że przesadzam. Jedno jest pewne — nie żałuję swojej decyzji. Boli mnie z dnia na dzień coraz mniej i okazuje się, że mogę żyć. Żyję pomimo tego, że przytrafił mi się tak przykry zawód miłosny. Radzę sobie, jak umiem, i mam przyjaciół, którzy się o mnie troszczą.
Taka to już historia prawdziwej miłości. Tekst dedykuję przyjaciołom.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze